środa, 13 sierpnia 2008

Oskar nie spieszył się, spokojny i coraz chłodniejszy siedział obok Marii w dębowych ławkach. Upłynęły lata, a mnie się wydawało, że to wciąż jeszcze ci sami ludzie, kartkując plan spowiedzi, czekają na ucho proboszcza Wiehnke. Siedzieliśmy trochę na uboczu, bliżej środ­kowej nawy. Chciałem Marii pozostawić i ułatwić wybór. Z jednej strony nie była pesząco blisko konfesjonału, mogła więc po cichu i nieoficjalnie zmienić wyznanie, z drugiej zaś widziała, co się dzieje przed spowiedzią, mogła więc obserwując postanowić, czy i ona zbliży się do ucha proboszcza w pudle i omówi z nim szczegóły swojego przejścia na łono, poza którym nie ma zbawienia. Zrobiło mi się jej żal, kiedy w woni i kurzu, pod stiukami, wyniesionymi w górę anio­łami i załamanym światłem, pośród konwulsyjnie pokręconych świę­tych, przed, pod i pośród słodko bolesnego katolicyzmu taka drobna i jeszcze niezręczna w gestach uklękła i po raz pierwszy przeżegnała się nieumiejętnie. Oskar dotknął lekko ramienia Marii, pokazał jej, jak to się robi, pouczył spragnioną pouczeń, gdzie pod jej czołem, głęboko w piersi i w stawach barkowych mieszkają Ojciec, Syn i Duch Święty, zademonstrowałem ponadto, jak trzeba złożyć dło­nie, żeby dojść do amen. Maria posłuchała, potem jej dłonie zastygły przy amen i zaczęła się modlić.
Z początku i Oskar próbował modląc się wspominać kilku zmar­łych, ale wstawiając się do Boga za swoją Roswitą, chcąc jej wyjed­nać wieczny spoczynek i dostęp do radości niebieskich tak dalece zatracił się w ziemskich szczegółach, że miejscem wiecznego spo­czynku i radości niebieskich okazał się w końcu jeden z paryskich hoteli. Znalazłem ratunek w prefacji, bo to modlitwa poniekąd nie­zobowiązująca, mówiłem: na wieki wieków, sursum corda, dignum etjustum - prawdziwie godnie jest i sprawiedliwie, poprzestałem na tym i spod oka obserwowałem Marię.
Do twarzy jej było z katolicką modlitwą. Wyglądała ślicznie, jak z obrazka, w swoim zamodleniu. Modlitwa wydłuża rzęsy, podkreśla brwi, rozpala policzki, dodaje czołu powagi, a szyi giętkości i wpra­wia w ruch nozdrza. Boleśnie rozkwitła twarz Marii omal nie skusiła mnie, by podjąć próbę zbliżenia, lecz modlącej się nie wolno prze­szkadzać, nie wolno jej kusić ani ulegać jej pokusom, nawet jeśli świadomość czyjegoś zainteresowania jest dla niej przyjemna i po­mocna w modlitwie.
Zsunąłem się więc z wypolerowanego kościelnego drewna i grzecznie złożyłem dłonie na bębenku, który wypychał mi bluzę. Oskar uciekł od Marii, znalazł się na kamiennych płytach, przemknął ze swoją blachą koło stacji drogi krzyżowej w lewej nawie, nie zatrzy­mał się przy świętym Antonim - wstaw się za nami - bo nie zgubili­śmy ani portmonetki, ani kluczy od mieszkania, z lewej zostawiliśmy też za sobą świętego Wojciecha z Pragi, którego zabili dawni Pruso­wie, nie ustaliśmy, przeskakiwaliśmy z płyty na płytę - wyglądały jak szachownica - aż dywan zapowiedział stopnie do bocznego ołtarza.
Musicie mi państwo uwierzyć, że w neogotyckim ceglanym ko­ściele Serca Jezusowego, a zatem i na bocznym ołtarzu w lewej na­wie, wszystko pozostało po staremu. Nagi i różowy mały Jezus w dalszym ciągu siedział na lewym udzie Najświętszej Panny, której nie nazywam Panną Marią, żeby nie pomylić jej z moją przechodzą­cą na katolicyzm Marią. Do prawego kolana Najświętszej Panny w dalszym ciągu tulił się skąpo przyodziany w czekoladowobrązową kudłatą skórę mały Chrzciciel. A ona, jak dawniej, palcem prawej ręki wskazywała na Jezusa i patrzyła przy tym na Jana.

Brak komentarzy: