środa, 13 sierpnia 2008

Poszliśmy jednak potem do „Czterech Pór Roku”, wypiliśmy lurowatą kawę i omówiliśmy szczegóły mojej ucieczki, której wszakże nie nazywaliśmy ucieczką, tylko wyjazdem.
Przed kawiarnią powtórzyliśmy jeszcze raz wszystkie szczegóły planowanej akcji. Potem pożegnałem się z Raguna i kapitanem Bebra z kompanii propagandy, a on nie odmówił sobie przyjemności oddania służbowego wozu do mojej dyspozycji. Oboje ruszyli spa­cerkiem Aleją Hindenburga w stronę miasta, a tymczasem kierowca kapitana, leciwy już obergefrajter, odwiózł mnie z powrotem do Wrzeszcza na plac Maksa Halbego; bo nie chciałem i nie mogłem podjechać na Labesa: Oskar zajeżdżający wojskowym samochodem służbowym wywołałby zbyt wielką i niepotrzebną sensację.
Nie pozostało mi wiele czasu. Pożegnalna wizyta u Matzeratha i Marii. Przez dłuższy czas stałem przy kojcu mojego syna Kurta, przyszło mi też do głowy, jeśli dobrze pamiętam, parę ojcowskich myśli, próbowałem pogłaskać jasnowłosego malca, ale Kurt nie chciał, chciała za to Maria, która z pewnym zaskoczeniem przyjęła i dobro­dusznie odwzajemniła niezwykłe dla niej od lat czułości. Pożegnanie z Matzerathem przyszło mi dziwnie ciężko. Facet stał w kuchni i pitrasił cynaderki w sosie musztardowym, był całkowicie zespolo­ny ze swoją warząchwią, być może szczęśliwy, toteż nie śmiałem mu przerywać. Dopiero gdy sięgnął za siebie i po omacku szukał czegoś na kuchennym stole, Oskar go ubiegł, złapał i dał mu deseczkę z siekaną pietruszką; i jeszcze dziś myślę, że Matzerath, gdy mnie już dawno nie było w kuchni, zdziwiony i zmieszany długo trzymał deseczkę z pietruszką; bo nigdy przedtem nie zdarzyło się, żeby Oskar podał, potrzymał albo przyniósł coś Matzerathowi.
Zjadłem u matki Truczinskiej kolację, pozwoliłem jej umyć mnie i zanieść do łóżka, odczekałem, aż sama położyła się spać i lekko pogwizdując zachrapała, potem włożyłem ranne pantofle, wziąłem pod pachę ubranie, przeszedłem przez pokój, w którym siwowłosa mysz gwizdała, chrapała i starzała się coraz bardziej, w korytarzu miałem trochę kłopotu z kluczem, w końcu jednak odsunąłem zasu­wę, w dalszym ciągu boso, w nocnej koszuli, z ubraniem pod pachą wspiąłem się po schodach na strych, w mojej kryjówce za stertą da­chówki i kupą powiązanych w paczki gazet, które leżały tam wbrew przepisom o obronie przeciwlotniczej, potykając się o przeciwlotni­czą górę piasku i przeciwlotnicze wiadro, odszukałem nowiuteńki bębenek, wygospodarowany bez wiedzy Marii, i lekturę Oskara, Rasputina i Goethego w jednym tomie. Czy miałem zabrać ze sobą swoich ulubionych autorów?

Brak komentarzy: