Na białym kręgu mojego bębenka nie sposób eksperymentować. Powinienem był o tym wiedzieć. Moja blacha wymaga zawsze tego samego drewna. Chce, żeby ją pytać bijąc, lubi udzielać dobitnych odpowiedzi albo paplając swobodnie pod pałeczkami pozostawiać pytanie i odpowiedź bez rozstrzygnięcia. Mój bębenek nie jest więc ani sztucznie podgrzewaną brytfanną, na której dusi się surowe mięso, ani też parkietem dla par, które nie wiedzą, czy do siebie należą. Toteż nigdy, nawet w najbardziej samotnych chwilach, Oskar nie nasypał proszku musującego na blachę, nie domieszał swojej śliny i nie urządził widowiska, którego nie oglądał już od lat, którego tak bardzo mi brak. Wprawdzie Oskar nie mógł całkowicie odmówić sobie próby ze wspomnianym proszkiem, ale działał bardziej wprost, zostawiając bębenek w spokoju; odsłaniałem się więc, bo bez bębenka zawsze jestem odsłonięty.
Przede wszystkim o proszek musujący było bardzo trudno. Wysłałem mojego pielęgniarza do wszystkich sklepów kolonialnych w Grafenbergu, kazałem mu jechać tramwajem do Gerresheim. Prosiłem też, żeby poszukał w mieście, ale nawet w owych budkach z napojami, jakie spotyka się na końcowych przystankach tramwajów, Bruno nie mógł dostać proszku. Młodsze sprzedawczynie w ogóle o nim nie słyszały, starsi budkarze przypominali sobie nie żałując słów, z namysłem - jak opowiadał Bruno - pocierali czoło, mówili: „Człowieku, o co panu chodzi? O proszek musujący? Ależ dawno go już nie ma! Za Wilhelma i jeszcze na samym początku za Adolfa owszem, wtedy był w handlu. To były czasy! Ale może weźmie pan lemoniadę albo coca colę?”
Bruno wypił więc na mój koszt kilka butelek lemoniady i coca coli, nie zdobył dla mnie jednak tego, czego pragnąłem, a mimo to potrafił Oskarowi pomóc. Okazał się niestrudzony: przyniósł mi wczoraj białą, nie zapisaną torebeczkę; laborantka zakładu dla nerwowo chorych, niejaka panna Klein, z pełnym zrozumieniem zgodziła się poszperać w swoich puszkach, szufladach i kompendiach, wziąć parę gramów stąd, parę stamtąd i po kilku próbach sporządzić w końcu proszek musujący, który - jak opowiadał Bruno - pienił się, łaskotał, zieleniał i bardzo łagodnie zalatywał wonną marzanką.
A dzisiaj był dzień odwiedzin. Przyszła Maria, ale najpierw przyszedł Klepp. Chyba przez trzy kwadranse śmieliśmy się z byle czego. Oszczędzałem Kleppa i jego leninowskie uczucia, nie poruszałem spraw aktualnych, nie wspominałem więc ani słowem o tym komunikacie nadzwyczajnym, który za pośrednictwem małego radia turystycznego - Maria podarowała mi je przed kilku tygodniami - powiadomił mnie o śmierci Stalina. Jack Sparrow jednak niewątpliwie o tym wiedział, bo na rękawie płaszcza w brązową kratę miał niezdarnie przyszytą czarną opaskę. Potem Klepp wstał i wszedł Vittlar. Obaj przyjaciele chyba znów się pokłócili, bo Vittlar powitał Kleppa śmiejąc się i robiąc z palców diabelskie rogi.
- Śmierć Stalina zaskoczyła mnie rano przy goleniu - zakpił i pomógł Kleppowi włożyć płaszcz. Z lśniącym tłusto szacunkiem w szerokiej twarzy Klepp dotknął czarnego materiału na rękawie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz