niedziela, 3 sierpnia 2008

W dwa dni później Maria zaopatrzyła mnie w nowy bębenek i zaprowadziła do pachnącego namiastką kawy i smażonymi ziem­niakami mieszkania matki Truczinskiej na drugim piętrze. Najpierw spałem na kanapie, bo Oskar nie chciał położyć się w dawnym łożu Herberta, które, jak się obawiałem, pewnie przechowywało jeszcze waniliowy zapach Marii. Po tygodniu stary Heilandt wtaszczył na piętro moje drewniane dziecięce łóżeczko. Zgodziłem się, żeby po­stawiono je obok tego łoża, które milczało cierpliwie pode mną, pod Marią i naszym wspólnym proszkiem musującym. U matki Truczin­skiej Oskar uspokoił się albo zobojętniał. Nie widziałem już brzu­cha, bo Maria bała się wchodzić na schody. Unikałem mieszkania na parterze, sklepu, ulicy, nawet podwórza, na którym z powodu coraz cięższej sytuacji żywnościowej znów trzymano króliki.
Oskar przesiadywał najczęściej nad pocztówkami, które przysy­łał lub przywoził z Paryża kapral Fritz Truczinski. Myśląc o tym mie­ście wyobrażałem sobie niejedno, a gdy matka Truczinska wręczyła mi widokówkę z wieżą Eiffla, zacząłem, zgłębiając żelazną konstruk­cję śmiałej budowli, wybębniać Paryż, wybębniać melodię musette, choć nigdy przedtem jej nie słyszałem.
Dwunastego czerwca, według moich obliczeń o czternaście dni za wcześnie, pod znakiem Bliźniąt - nie zaś, jak wyliczyłem, pod znakiem Raka — urodził się mój syn Kurt. Ojciec w roku Jowisza, syn w roku Wenus. Ojciec opanowany przez Merkurego w konstelacji Panny, a więc usposobiony sceptycznie i pomysłowo; syn również przez Merkurego, ale pod znakiem Bliźniąt, obdarzony chłodnym, zapobiegliwym umysłem. To, co u mnie łagodziła Wenus w domu ascendenta, pogłębiał Koziorożec w tym samym domu mojego syna; jego Mars miał jeszcze dać mi się we znaki.
Matka Truczinska w podnieceniu, zachowując się jak mysz, ob­wieściła mi nowinę: - Wyobraź sobie, Oskarku, bocian przyniósł ci braciszka. A ja sobie myślałam, żeby to nie była dziewuszka, bo z dziewuszką to później same zmartwienia!

Brak komentarzy: