Oskara i bagaż - wolno nam było zabrać pięćdziesiąt funtów na osobę - załadowano na dwukołową przyczepę, która chodziła na gumach. Pan Fajngold pchał rower. Maria prowadziła Kurtusia za rękę i na rogu ulicy Elzy, gdy skręcaliśmy w lewo, jeszcze raz się odwróciła. Ja nie mogłem już odwrócić się w stronę Labesa, bo odwracanie się sprawiało mi ból. Głowa Oskara pozostała więc spokojnie między ramionami. Tylko oczyma, które zachowały swoją ruchliwość, pozdrawiałem ulicę Marii, potok Strzyże, park na Kuźniczkach, podziemne przejście do Dworcowej, w którym po staremu kapało obrzydliwie, mój nie zniszczony kościół Serca Jezusowego i dworzec podmiejski we Wrzeszczu, który nosił teraz tę niemożliwą do wymówienia nazwę.
Musieliśmy czekać. Gdy potem podstawiono pociąg, był to pociąg towarowy. Tłum ludzi, mnóstwo dzieci. Bagaż kontrolowano i ważono. Żołnierze wrzucali do każdego wagonu wiązkę słomy. Nie było orkiestry. Ale deszcz też nie padał. Było zachmurzenie niewielkie lub umiarkowane i wiał wschodni wiatr.
Wsiedliśmy do czwartego wagonu od końca. Pan Fajngold z rzadkimi, rozwianymi rudawymi włosami, stał pod nami na szynach, podszedł bliżej, gdy wstrząs obwieścił przybycie lokomotywy, podał Marii trzy paczuszki margaryny i dwie paczuszki sztucznego miodu, a gdy polskie komendy, krzyki i płacz zapowiedziały odjazd, do prowiantu na drogę dodał jeszcze paczkę ze środkami dezynfekcyjnymi - lizol jest ważniejszy niż życie - i pojechaliśmy, zostawiliśmy za sobą pana Fajngolda, który też właściwie i przepisowo, jak się należy przy odjeździe pociągu, z rozwianymi rudawymi włosami malał coraz bardziej, składał się już tylko z machania, aż całkiem zniknął.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz