niedziela, 24 sierpnia 2008

Rośniecie w wagonie towarowym
Jeszcze dziś mnie to boli. Dopiero co rzuciło mi głowę na po­duszki. Stawy skokowe i przeguby rąk nabrzmiewają, a ja staję się zgrzytaczem - co ma oznaczać, że Oskar musi zgrzytać zębami, żeby nie słyszeć trzeszczenia swoich własnych kości w torebkach stawo­wych. Oglądam dziesięć swoich palców i muszę sobie powiedzieć, że są opuchnięte. Ostatnia próba na moim bębenku dowodzi, że pal­ce Oskara są nie tylko trochę opuchnięte, ale chwilowo nie nadają się do tego zawodu; wypadają z nich pałeczki.
Także wieczne pióro nie chce już podporządkować się mojemu kierownictwu. Będę musiał poprosić o zimne okłady. Potem, z dłoń­mi, stopami i kolanami owiniętymi czymś chłodnym, z ręcznikiem na czole wyposażę mojego pielęgniarza w papier i ołówek; bo wiecz­nego pióra nie lubię pożyczać. Czy Bruno zechce i potrafi uważnie mnie wysłuchać? Czyjego opowiadanie własnymi słowami odda ową podróż w wagonie towarowym, która zaczęła się 12 czerwca dzie­więćset czterdziestego piątego? Bruno siedzi przy stoliku pod akwa­relą z zawilcami. Teraz odwraca głowę, ukazuje mi tę stronę, która nazywa się twarzą, i patrzy oczyma baśniowego zwierzęcia w prawo i w lewo obok mnie. Kiedy tak przykłada ołówek do cienkich warg, można by pomyśleć, że czeka. Ale przyjmijmy, że istotnie czeka na moje słowo, na znak, by rozpocząć opowiadanie własnymi słowami - jego myśli krążą wokół węźlastych stworów. Będzie supłał sznur­ki, podczas gdy do Oskara należy rozwikłanie potokiem słów mojej zawikłanej przeszłości. Bruno pisze teraz:
«Ja, Bruno Münsterberg z Alteny w Sauerlandzie, nieżonaty i bez­dzietny, jestem pielęgniarzem na oddziale prywatnym tutejszego za­kładu dla nerwowo chorych. Pan Matzerath, który przebywa tu od przeszło roku, jest moim pacjentem. Mam jeszcze innych pacjentów, o których nie będę tutaj mówić. Pan Matzerath jest moim najspokoj­niejszym pacjentem. Nigdy nie wpada w taką wściekłość, żebym musiał wołać innych pielęgniarzy. Pisze i bębni trochę za dużo. Żeby oszczędzić swoje przemęczone palce, prosił mnie dziś, abym za nie­go pisał i nie wyplatał węźlastych stworów. Ja jednak wsadziłem sznu­rek do kieszeni i gdy on będzie opowiadał, zacznę końcami palców figurę, którą, stosownie do opowiadania pana Matzeratha, nazwę «Uchodźcą ze wschodu». Nie będzie to pierwsza figura, którą za­czerpnąłem z opowieści mojego pacjenta. Dotychczas splotłem jego babkę, którą nazwałem «Jabłkiem w czterech szlafrokach»; odtworzyłem w sznurku jego dziadka, flisaka, nazwałem go trochę ryzy­kownie «Columbus»; dzięki mojemu sznurkowi jego biedna mama stała się «Piękną amatorką ryb»; z jego obu ojców, Matzeratha i Jana Brońskiego, uplotłem grupę, która nazywa się «Dwaj skaciarze»; utrwaliłem w sznurku również usiane bliznami plecy jego przyjacie­la Herberta Truczinskiego, nazwałem płaskorzeźbę «Wyboistym szla­kiem»; także poszczególne budowle, jak Pocztę Polską, Wieżę Wię­zienną, Teatr Miejski, pasaż Zbrojowni, Muzeum Żeglugi, piwnicę Greffa, szkolę Pestalozziego, kąpielisko w Brzeźnie, kościół Serca Jezusowego, kawiarnię «Cztery Pory Roku», fabrykę czekolady Baltic, kilka bunkrów na Wale Atlantyckim, wieżę Eiffla w Paryżu, Dworzec Szczeciński w Berlinie, katedrę w Reims, a wreszcie ka­mienicę, w której pan Matzerath przyszedł na świat, odtworzyłem węzeł po węźle, kraty i nagrobki cmentarzy na Zaspie i w Brętowie ofiarowały mojemu sznurkowi swoje ornamenty, uchwyciłem w su­pły nurt Wisły i Sekwany, fale Bałtyku, bałwany Oceanu Atlantyc­kiego rozbijające się o wybrzeże ze sznurka, zamieniłem sznurek w kaszubskie kartofliska i łąki Normandii, zaludniłem powstały w ten sposób krajobraz, który nazywam po prostu «Europą», grupa­mi figur jak: Obrońcy Poczty. Kupcy kolonialni. Ludzie na trybunie. Ludzie przed trybuną. Pierwszoklasiści z torbami pełnymi łakoci. Wy­mierający dozorcy muzeum. Młodociani przestępcy na próbie jase­łek. Polska kawaleria przed zorzą wieczorną. Mrówki tworzą histo­rię. Teatr frontowy gra dla podoficerów i szeregowych. Stojący ludzie, którzy dezynfekują leżących ludzi w obozie w Treblince. A teraz zaczynam figurę uchodźcy ze wschodu, który najprawdopodobniej zamieni się w grupę uchodźców ze wschodu.
Pan Matzerath wyjechał z Gdańska, który w tym momencie nosił już polską nazwę, dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego piątego, mniej więcej o jedenastej przed południem. Towarzyszyła mu wdowa Maria Matzerath, którą mój pacjent nazywa swoją dawną ukochaną, i Kurt Matzerath, rzekomy syn mojego pacjenta. Poza tym w wagonie towarowym miały się znajdować jeszcze trzydzieści dwie inne osoby, między nimi cztery franciszkanki w habitach i młoda dziewczyna w chustce na głowie, w której pan Oskar Matzerath roz­poznał jakoby niejaką pannę Luzie Rennwand. Po kilku zapytaniach z mojej strony mój pacjent przyznał jednak, że owa dziewczyna na­zywała się Regina Raeck, ale nadal mówi o bezimiennej trójkątnej lisiej twarzy, którą potem znów raz po raz nazywa po imieniu, woła­jąc na nią Luzie; co mi nie przeszkadza wpisać tutaj ową dziewczynę jako pannę Reginę. Regina Raeck podróżowała z rodzicami, dziadkami i chorym wujem, który prócz swojej rodziny wiózł na zachód raka żołądka, dużo mówił i zaraz po odjeździe podał się za starego socjaldemokratę.
O ile mój pacjent pamięta, jazda do Gdyni, która przez cztery i pół roku nazywała się Gotenhafen, przebiegła spokojnie. Dwie ko­biety z Oliwy, kilkoro dzieci i jeden starszy pan z Wrzeszcza płakali do samego Sopotu, podczas gdy zakonnice zajęły się modlitwą.
W Gdyni pociąg miał pięć godzin postoju. Do wagonu wprowa­dzono jeszcze dwie kobiety z sześciorgiem dzieci. Socjaldemokrata miał przeciwko temu protestować, bo był chory i jako socjaldemo­krata sprzed wojny domagał się specjalnego traktowania. Ale polski oficer, który prowadził transport, spoliczkował go, gdy nie chciał zrobić miejsca, i oświadczył płynną niemczyzną, że nie wie, co to znaczy socjaldemokrata. W czasie wojny musiał przebywać w róż­nych miejscowościach Niemiec, ale takiego słówka nigdy nie sły­szał. Chory na żołądek socjaldemokrata nie zdążył już objaśnić pol­skiemu oficerowi sensu, istoty i historii Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, ponieważ oficer opuścił wagon, zasunął drzwi i zaryglował od zewnątrz.
Zapomniałem napisać, że wszyscy ludzie siedzieli albo leżeli na słomie. Gdy późnym popołudniem pociąg ruszył, parę kobiet zawo­łało: - Jedziemy z powrotem do Gdańska. - Ale to była pomyłka. Pociąg został tylko przetoczony na inny tor i pojechał potem na za­chód w kierunku Słupska. Podróż do Słupska trwała podobno cztery dni, bo pociąg raz po raz przystawał w szczerym polu zatrzymywany przez dawnych partyzantów i zgraje polskich wyrostków. Intruzi otwierali przesuwane drzwi wagonu, wpuszczali do środka trochę świeżego powietrza i wraz ze zużytym powietrzem zabierali z wago­nu część podróżnego bagażu. Zawsze ilekroć opanowywali wagon pana Matzeratha, podnosiły się cztery zakonnice i trzymały w górze swoje krzyże zawieszone na habitach. Cztery krucyfiksy robiły na chłopakach wielkie wrażenie. Żegnali się znakiem krzyża, zanim wyrzucali na nasyp plecaki i walizki podróżnych.
Gdy socjaldemokrata podsunął chłopakom papier, na którym wła­dze polskie w Gdańsku potwierdzały, że od dziewięćset trzydzieste­go pierwszego do dziewięćset trzydziestego siódmego był opłacają­cym składki członkiem partii socjaldemokratycznej, oni się nie przeżegnali, lecz wyrwali mu papier z ręki, chwycili jego dwie wa­lizki i plecak jego żony: także ów piękny płaszcz zimowy w dużą kratę, na którym leżał socjaldemokrata, wyniesiono na świeże po­morskie powietrze.
Mimo to pan Oskar Matzerath twierdzi, że chłopcy zrobili na nim korzystne wrażenie dzięki swemu zdyscyplinowaniu. Przypisuje to wpływowi ich przywódcy, który mimo młodego wieku był już po­dobno w siedemnastym roku życia indywidualnością, przypomina­jącą panu Matzerathowi w sposób zarazem bolesny i przyjemny przy­wódcę bandy Wyciskaczy, owego Störtebekera.
Gdy ów tak podobny do Störtebekera młody człowiek chciał wyrwać i wyrwał w końcu plecak z rąk pani Marii Matzerath, pan Matzerath w ostatniej chwili wyciągnął z plecaka leżący szczęśliwie na wierzchu album rodzinny. Z początku szef bandy już miał się roz­gniewać. Ale gdy mój pacjent otworzył album i pokazał chłopakowi fotografię swojej babki Koljaiczkowej, tamten wypuścił z rąk plecak pani Marii, pomyślawszy pewnie o swojej własnej babce, zasaluto­wał przykładając dwa palce do czapki, powiedział w stronę rodziny Matzerathów po polsku: - Do widzenia! - i zamiast plecaka Matzerathów zabierając walizkę innych podróżnych, opuścił ze swoimi ludźmi wagon.
W plecaku, który dzięki albumowi pozostał w posiadaniu rodzi­ny, prócz paru sztuk bielizny znajdowały się księgi handlowe i po­kwitowania podatkowe sklepu kolonialnego, książeczki oszczędno­ściowe i rubinowy naszyjnik, który należał kiedyś do matki pana Matzeratha, a który mój pacjent ukrył w paczce ze środkami dezyn­fekcyjnymi; podróż na zachód odbywała także owa księga mądrości, która składała się w połowie z fragmentów Rasputina, a w połowie z pism Goethego.
Mój pacjent twierdzi, że przez całą drogę trzymał na kolanach przeważnie albumy z fotografiami, a niekiedy i księgę mądrości, prze­wracał kartki - i obie księgi, mimo gwałtownych bólów w kościach, dały mu wiele radosnych, ale i pełnych zadumy chwil.
Dalej mój pacjent chciałby powiedzieć: Wstrząsy i szarpnięcia, przejeżdżanie zwrotnic i mijanek, leżenie w wyciągniętej pozycji na wibrującej bez przerwy przedniej osi wagonu towarowego przyśpie­szyły jego rośniecie. Nie rozrastał się już wszerz, jak dotąd, tylko zyskiwał na długości. Obrzmiałe, lecz nie objęte zapaleniem stawy mogły się rozluźnić. Nawet jego uszy, nos i narząd płciowy miały, jak słyszę, przy stukocie wagonu towarowego na stykach szyn świad­czyć o rośnięciu. Póki transport miał wolną drogę, pan Matzerath prawdopodobnie nie odczuwał żadnych bólów. Tylko kiedy pociąg przystawał, bo znów chcieli złożyć wizytę partyzanci albo młodocia­ni rabusie, chwytał go kłujący, rwący ból, który on, jak powiedziano, uśmierzał albumem z fotografiami.
Prócz polskiego Störtebekera fotografiami rodzinnymi miało się zainteresować podobno jeszcze kilku innych młodocianych szabrowników, a także starszy partyzant. Leciwy wojak w mundurze bez dys­tynkcji usiadł sobie nawet, zapalił papierosa, uważnie przekartkował album, nie opuszczając żadnego czworoboku, zaczął od portretu dziadka Koljaiczka, śledził bogato ilustrowany rozwój rodziny aż po owe migawkowe zdjęcia, które pokazują panią Marię Matzerath z rocznym, dwuletnim, trzy- i czteroletnim synem Kurtem. Mój pa­cjent widział nawet, jak uśmiechał się oglądając niektóre sielanki. Zgorszył się tylko paru zbyt wyraźnie rozpoznawalnymi odznakami partyjnymi na ubraniach zmarłego pana Matzeratha, w klapie pana Ehlersa, który był ortsbauernführerem w Rębiechowie i ożenił się z wdową po obrońcy Poczty, Janie Brońskim. Na oczach krytyczne­go obserwatora i ku jego zadowoleniu mój pacjent wyskrobał koń­cem śniadaniowego noża sfotografowane odznaki partyjne.

Brak komentarzy: