środa, 13 sierpnia 2008

Chociaż Oskar przy śniadaniu na betonie mówił mało albo pra­wie nic nie mówił, nie mógł nie utrwalić tej rozmowy na Wale Atlan­tyckim, takie bowiem słowa wypowiadano w przeddzień inwazji; owego obergefrajtra i betonowego artystę malarza Lankesa spotka­my zresztą ponownie, gdy na innym miejscu złoży hołd czasom po­wojennym, naszemu rozkwitającemu dziś biedermeierowi.
Na promenadzie nadmorskiej oczekiwał nas opancerzony trans­porter. Porucznik Herzog długimi susami dopadł do swoich pod­opiecznych. Zdyszany przepraszał Bebrę za drobny incydent. - Na obszarze zamkniętym żartów nie ma - powiedział, pomógł paniom wsiąść do samochodu, dał jeszcze kierowcy parę poleceń i ruszyli­śmy z powrotem do Bavent. Musieliśmy się pospieszyć, ale nie zdą­żyliśmy nawet zjeść obiadu, bo o drugiej mieliśmy zapowiedziane przedstawienie w sali rycerskiej owego uroczego normandzkiego zameczku, który wznosił się za topolami u końca wsi.
Pozostało nam tylko pół godziny na próbę świateł, potem Oskar musiał bębniąc rozsunąć kurtynę. Graliśmy dla podoficerów i szere­gowych. Śmiech wybuchał gromko i często. Szarżowaliśmy, ile wle­zie. Ja rozśpiewałem szklany nocnik, w którym znajdowało się parę kiełbasek z musztardą. Grubo uszminkowany klown Bebra ronił łzy nad rozbitym nocniczkiem, wyłowił kiełbaski spośród stłuczek, na­łożył sobie musztardy i zjadł, co wzbudziło głośną wesołość szaro­zielonych. Kitty i Feliks od pewnego czasu występowali w skórza­nych spodenkach i tyrolskich kupelusikach, co nadawało ich akrobatycznym popisom szczególne zabarwienie. Roswita w obci­słej srebrzystej sukni miała bladozielone rękawiczki z mankietami, przetykane złotem sandałki na maleńkich stopkach, lekko niebieska­we powieki trzymała stale opuszczone i swoim śródziemnomorskim głosem dawała świadectwo owej dobrze sobie znanej sztuce czarno­księskiej. Czy mówiłem już, że Oskar nie potrzebował żadnego prze­brania? Nosiłem swoją poczciwą starą marynarską czapkę z wyszytym napisem „SMS Seydlitz”, granatową koszulę, marynarkę ze zło­tymi guzikami w kotwice, spod której wyglądały krótkie spodenki, podwinięte podkolanówki, sfatygowane sznurowane buty i ów biało-czerwony lakierowany bębenek; pięć takich samych bębenków miałem jeszcze w zapasie w swoim artystycznym bagażu.
Wieczorem powtórzyliśmy przedstawienie dla oficerów i blitzmädchen — łączniczek z placówki wywiadu w Cabourgu. Roswita była trochę zdenerwowana, nie zrobiła wprawdzie żadnego błędu, ale w trakcie swojego numeru włożyła okulary przeciwsłoneczne w niebieskiej oprawie, zmieniła ton, jej proroctwa stały się bardziej bezpośrednie, powiedziała na przykład bladej, ze zmieszania aroganc­kiej blitzmädchen, że ma romans ze swoim przełożonym. Przykro mi było słuchać takiej rewelacji, sala jednak ryknęła śmiechem, bo prze­łożony siedział pewnie obok dziewczyny.
Po przedstawieniu oficerowie sztabowi pułku, którzy kwatero­wali w zamku, wydali jeszcze przyjęcie. Podczas gdy Bebra, Kitty i Feliks zostali, Raguna i Oskar pożegnali się dyskretnie, poszli do łóżka, po urozmaiconym dniu szybko zasnęli i dopiero o piątej rano zbudziła ich rozpoczynająca się inwazja.
Po cóż miałbym państwu szeroko o tym opowiadać? Na naszym odcinku, w pobliżu ujścia Orne, wylądowali Kanadyjczycy. Bavent trzeba było ewakuować. Nasz bagaż był już załadowany. Mieliśmy się wycofać ze sztabem pułku. Na dziedzińcu zamkowym zatrzyma­ła się zmotoryzowana, dymiąca kuchnia polowa. Roswita prosiła, żebym przyniósł jej kubek kawy, bo nie jadła jeszcze śniadania. Lek­ko podenerwowany, poza tym obawiając się, że ciężarówka mogła­by odjechać beze mnie, odmówiłem i byłem dla niej trochę niegrzecz­ny. Wtedy sama wyskoczyła z samochodu, z garnuszkiem w ręku pobiegła na wysokich obcasach do kuchni polowej i dopadła gorą­cej porannej kawy równocześnie z uderzającym tam granatem okrę­towym.
O Roswito, nie wiem, ile miałaś lat, wiem tylko, że miałaś dzie­więćdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu, że przemawiało przez ciebie Morze Śródziemne, że pachniałaś cynamonem i muszkatem, że umiałaś wszystkim ludziom zajrzeć w serce; tylko w swoje wła­sne serce nie zajrzałaś, bo inaczej zostałabyś przy mnie i nie poszłabyś po ową o wiele za gorącą kawę.
W Lisieux udało się Bebrze uzyskać dla nas delegację służbową do Berlina. Gdy podszedł do nas przed komendanturą, powiedział po raz pierwszy od śmierci Roswity: - My, karły i błazny, nie powinni­śmy byli tańczyć na betonie, który został ubity i stwardniał dla olbrzymów. Trzeba nam było zostać pod trybunami, gdzie nikt nie po­dejrzewał naszej obecności.
W Berlinie rozstałem się z Bebrą. - Co ty poczniesz w tych wszyst­kich schronach przeciwlotniczych bez swojej Roswity? - uśmiech­nął się leciutko, pocałował mnie w czoło, przydzielił mi Kitty i Felik­sa, zaopatrzonych w służbowe dokumenty, jako towarzyszy podróży do samego Gdańska, podarował mi też pozostałe pięć bębenków z artystycznego bagażu. I tak zaopatrzony, mając ze sobą, jak daw­niej, swoją księgę, jedenastego czerwca dziewięćset czterdziestego czwartego, na dzień przed trzecimi urodzinami mojego syna, przy­byłem do rodzinnego miasta, które wciąż jeszcze nietknięte i śre­dniowieczne, z godziny na godzinę rozbrzmiewało głosem różnych wielkich dzwonów z różnych wysokich kościelnych wież.

Brak komentarzy: