środa, 13 sierpnia 2008

Przez trzy tygodnie występowaliśmy co wieczór w szacownych kazamatach garnizonowego rzymskiego miasta Metz. Ten sam pro­gram prezentowaliśmy przez dwa tygodnie w Nancy, Chälons-sur-Marne przyjmowało nas gościnnie przez tydzień. Oskar tu i ówdzie rzucał już jakieś francuskie słówko. W Reims można jeszcze było podziwiać szkody, jakie wyrządziła pierwsza wojna światowa. Ka­mienna menażeria słynnej na cały świat katedry, żywiąc odrazę do ludzkości, bez ustanku pluła wodą na kamienie bruku, co ma ozna­czać: w Reims padało dzień w dzień, w nocy zresztą też. Za to potem mieliśmy promiennie pogodny wrzesień w Paryżu. Mogłem pod rękę z Roswita przechadzać się po ulicach i tu obchodziłem swoje dzie­więtnaste urodziny. Chociaż znałem metropolię z pocztówek kaprala Fritza Truczinskiego, Paryż w niczym mnie nie rozczarował. Gdy po raz pierwszy stanęliśmy z Roswita u stóp wieży Eiffla i spojrzeliśmy w górę - ja miałem dziewięćdziesiąt cztery, ona dziewięćdziesiąt dzie­więć centymetrów - oboje trzymając się pod rękę, po raz pierwszy uświadomiliśmy sobie naszą wyjątkowość i wielkość. Pocałowaliśmy się na środku ulicy, co w Paryżu nie jest jednak czymś niezwykłym.
O, jakiż to wspaniały kontakt ze sztuką i historią! Gdy zasze­dłem, nadal pod rękę z Roswita, do kościoła Inwalidów i przywoła­łem na pamięć wielkiego, ale nie wysokiego, toteż tak bliskiego nam obojgu cesarza, mówiłem słowami Napoleona. Jak on nad grobem Fryderyka II, który też nie był przecież olbrzymem, powiedział: „Gdy­by on żył jeszcze, nas by tutaj nie było!”, tak ja szepnąłem czule w ucho mojej Roswicie: „Gdyby Korsykanin żył jeszcze, nas by tutaj nie było, nie całowalibyśmy się pod mostami, na nabrzeżach, sur le trottoir de Paris”.
W ramach gigantycznego programu występowaliśmy w sali Pleyel i w teatrze Sary Bernhardt. Oskar przyzwyczaił się szybko do wiel­komiejskich warunków scenicznych, udoskonalił swój repertuar, dostosował się do wybrednego gustu paryskich wojsk okupacyjnych: nie rozśpiewywałem już prostych, pospolitych niemieckich butelek z piwem, nie, rozśpiewywałem i miażdżyłem najbardziej wyszuka­ne, pięknie wygięte, cieniutko wydmuchane wazony i czarki na owo­ce z francuskich zamków. Układałem swój program w oparciu o za­sady kulturalno-historyczne: zaczynałem od kieliszków z czasów Ludwika XIV, ścierałem na proch wyroby szklane z epoki Ludwika XV. Z gwałtownością, pamiętając o czasach rewolucyjnych, atakowałem puchary nieszczęsnego Ludwika XVI i jego bezgłowej Marii Antoniny, trochę Ludwika Filipa, a na zakończenie rozprawiałem się z fantazyjnymi produktami ze szkła francuskiej secesji.
Chociaż szarozielona masa na parterze i na balkonie nie mogła śledzić historycznej ciągłości moich występów i oklaskiwała stłucz­ki tylko jako zwyczajne stłuczki, niekiedy trafiali się oficerowie szta­bowi i dziennikarze z Rzeszy, którzy prócz stłuczek podziwiali także moje wyczucie historii. Jakiś umundurowany typ o wyglądzie uczo­nego, gdy po występie galowym dla komendantury zostaliśmy mu przedstawieni, wyrażał się pochlebnie o moich popisach. Szczegól­nie wdzięczny był Oskar korespondentowi jednej z czołowych gazet Rzeszy, który bawił w mieście nad Sekwaną okazał się znawcą Francji i dyskretnie zwrócił mi uwagę na parę drobnych uchybień, jeśli nie stylowych niekonsekwencji w moim programie.
Zimę spędziliśmy w Paryżu. Zakwaterowano nas w pierwszorzęd­nym hotelu i nie będę ukrywał, że przez całą długą zimę Roswita u mojego boku wypróbowywała i wychwalała stale zalety francu­skiego łóżka. Czy Oskar był w Paryżu szczęśliwy? Czy zapomniał o pozostałych w domu swoich bliskich, o Marii, Matzeracie, o Gretchen i Aleksandrze Schefflerach, o swoim synu Kurcie, o babce An­nie Koljaiczkowej?
Choć nie zapomniałem o nich, nie odczuwałem braku nikogo z moich krewnych. Nie wysyłałem więc do domu kart poczty polo­wej, nie odzywałem się ani słowem, lecz dałem im możliwość życia przez rok beze mnie; bo na powrót zdecydowałem się już przy wy­jeździe, byłem przecież ciekaw, jak to całe towarzystwo urządziło się pod moją nieobecność. Na ulicy, a i podczas przedstawień szukałem nieraz w twarzach żołnierzy znajomych rysów. Może Fritza Truczinskiego albo Aksela Mischke ściągnięto z frontu wschodniego i prze­rzucono do Paryża, kombinował Oskar, raz czy dwa zdawało mu się też, że w gromadzie piechurów rozpoznał płochego brata Marii; ale to nie był on: szarozielony mundur myli!

Brak komentarzy: