Oczywiście wiedziałem, że Greff wisi. Buty wisiały, a więc wisiały i grube ciemnozielone skarpety. Gołe męskie kolana powyżej skarpet, owłosione uda aż po brzeg krótkich spodni; łaskoczące kłucie pociągnęło w górę od moich genitaliów, przez siedzenie, zdrętwiałe plecy, wspięło się po kręgosłupie, ogarnęło kark, uderzyło mnie gorącem i zimnem, stamtąd znów wróciło między nogi, sprawiło, że skurczył się mój i tak już maleńki woreczek, przeskakując zgięte plecy usadowiło się znowu w karku, zwęziło się tam - jeszcze dziś kłuje i dusi Oskara, ilekroć ktoś w jego obecności mówi o wieszaniu, choćby o wieszaniu bielizny - wisiały nie tylko sportowe buty Greffa, wełniane skarpetki, kolana i krótkie spodnie; wisiał cały Greff, za szyję, a na twarzy ponad powrozem malował się wysiłek nie pozbawiony jednak teatralnej pozy.
Zaskakująco szybko ustąpiło ciągnięcie i kłucie. Oswoiłem się z widokiem Greffa; bo w gruncie rzeczy pozycja ciała wiszącego człowieka jest tak samo normalna i naturalna jak choćby widok człowieka, który chodzi na rękach, człowieka, który stoi na głowie, człowieka, który doprawdy wygląda jak siedem nieszczęść, gdy wsiada na czworonożnego rumaka.
Do tego dochodziła dekoracja. Dopiero teraz Oskar uświadomił sobie, ile zachodu, ile trudu zadał sobie Greff. Ramy, otoczenie, w którym wisiał, były najbardziej wyszukanego, niemal ekstrawaganckiego rodzaju. Handlarz warzyw szukał odpowiedniej dla siebie formy śmierci, znalazł rozważoną śmierć. Za życia miał kłopoty z kontrolerami urzędu miar i prowadził z nimi przykrą korespondencję, nieraz konfiskowano mu wagę i odważniki, a za niedokładne ważenie owoców i jarzyn musiał płacić grzywny - i oto teraz Greff rozważył się co do grama z ziemniakami.
Błyszczący matowo, prawdopodobnie namydlony sznur, umieszczony na krążkach, przerzucony był przez dwie belki, które on specjalnie dodał do rusztowania na swój ostatni dzień; w końcu miało ono tylko jeden cel - być dla niego ostatnim szafotem. Z wykorzystania najlepszego budulca mogłem sądzić, że handlarzowi warzyw nie zależało na oszczędzaniu. W tych wojennych czasach, gdy brakowało materiałów budowlanych, z pewnością ciężko było o belki i deski. Greff uciekł się najwidoczniej do handlu zamiennego; za owoce dostał drzewo. Nie brakowało więc w tym szafocie zbędnych, służących tylko dla ozdoby przypór. Trzyczęściowy podest ze stopniami - jego róg Oskar widział ze sklepu - unosił całą stalle w nieomal wzniosłe dziedziny.
Jak przy mechanicznym bębenku, który majster-klepka wziął pewnie za wzór, Greff i jego przeciwciężar wisieli wewnątrz rusztowania. Pośród czterech pobielonych wapnem belek narożnych między nimi a również kołyszącymi się ziemiopłodami stała delikatna zielona drabinka. Kunsztownym węzłem, jednym z tych, jakie umieją wiązać skauci, przymocował kosze z ziemniakami do głównego sznura. Ponieważ wnętrze rusztowania oświetlały cztery mleczne, ale za to silne żarówki, Oskar, nie wchodząc na podświetlony podest i nie profanując go, mógł odczytać napis na przyczepionej drutem do skautowskiego węzła tekturowej tabliczce nad koszami ziemniaków, siedemdziesiąt pięć kilo (mniej sto gramów).
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz