środa, 13 sierpnia 2008

Oczywiście wiedziałem, że Greff wisi. Buty wisiały, a więc wi­siały i grube ciemnozielone skarpety. Gołe męskie kolana powyżej skarpet, owłosione uda aż po brzeg krótkich spodni; łaskoczące kłu­cie pociągnęło w górę od moich genitaliów, przez siedzenie, zdrę­twiałe plecy, wspięło się po kręgosłupie, ogarnęło kark, uderzyło mnie gorącem i zimnem, stamtąd znów wróciło między nogi, sprawiło, że skurczył się mój i tak już maleńki woreczek, przeskakując zgięte ple­cy usadowiło się znowu w karku, zwęziło się tam - jeszcze dziś kłuje i dusi Oskara, ilekroć ktoś w jego obecności mówi o wieszaniu, choćby o wieszaniu bielizny - wisiały nie tylko sportowe buty Greffa, wełniane skarpetki, kolana i krótkie spodnie; wisiał cały Greff, za szyję, a na twarzy ponad powrozem malował się wysiłek nie pozbawiony jednak teatralnej pozy.
Zaskakująco szybko ustąpiło ciągnięcie i kłucie. Oswoiłem się z widokiem Greffa; bo w gruncie rzeczy pozycja ciała wiszącego człowieka jest tak samo normalna i naturalna jak choćby widok czło­wieka, który chodzi na rękach, człowieka, który stoi na głowie, czło­wieka, który doprawdy wygląda jak siedem nieszczęść, gdy wsiada na czworonożnego rumaka.
Do tego dochodziła dekoracja. Dopiero teraz Oskar uświadomił sobie, ile zachodu, ile trudu zadał sobie Greff. Ramy, otoczenie, w którym wisiał, były najbardziej wyszukanego, niemal ekstrawa­ganckiego rodzaju. Handlarz warzyw szukał odpowiedniej dla siebie formy śmierci, znalazł rozważoną śmierć. Za życia miał kłopoty z kontrolerami urzędu miar i prowadził z nimi przykrą koresponden­cję, nieraz konfiskowano mu wagę i odważniki, a za niedokładne ważenie owoców i jarzyn musiał płacić grzywny - i oto teraz Greff rozważył się co do grama z ziemniakami.
Błyszczący matowo, prawdopodobnie namydlony sznur, umiesz­czony na krążkach, przerzucony był przez dwie belki, które on spe­cjalnie dodał do rusztowania na swój ostatni dzień; w końcu miało ono tylko jeden cel - być dla niego ostatnim szafotem. Z wykorzy­stania najlepszego budulca mogłem sądzić, że handlarzowi warzyw nie zależało na oszczędzaniu. W tych wojennych czasach, gdy bra­kowało materiałów budowlanych, z pewnością ciężko było o belki i deski. Greff uciekł się najwidoczniej do handlu zamiennego; za owo­ce dostał drzewo. Nie brakowało więc w tym szafocie zbędnych, słu­żących tylko dla ozdoby przypór. Trzyczęściowy podest ze stopnia­mi - jego róg Oskar widział ze sklepu - unosił całą stalle w nieomal wzniosłe dziedziny.
Jak przy mechanicznym bębenku, który majster-klepka wziął pew­nie za wzór, Greff i jego przeciwciężar wisieli wewnątrz rusztowa­nia. Pośród czterech pobielonych wapnem belek narożnych między nimi a również kołyszącymi się ziemiopłodami stała delikatna zielo­na drabinka. Kunsztownym węzłem, jednym z tych, jakie umieją wiązać skauci, przymocował kosze z ziemniakami do głównego sznu­ra. Ponieważ wnętrze rusztowania oświetlały cztery mleczne, ale za to silne żarówki, Oskar, nie wchodząc na podświetlony podest i nie profanując go, mógł odczytać napis na przyczepionej drutem do skautowskiego węzła tekturowej tabliczce nad koszami ziemniaków, sie­demdziesiąt pięć kilo (mniej sto gramów).

Brak komentarzy: