Dręczyła mnie ta niepewność. To przecież mój syn zdecydował się na coś albo przeciw czemuś. Czy zdecydował się w końcu uznać we mnie i pokochać jedynie prawdziwego ojca? Czy teraz, kiedy było już za późno, zdecydował się na blaszany bębenek? A może jego decyzja brzmiała: śmierć mojemu domniemanemu ojcu Oskarowi, który mojego domniemanego ojca Matzeratha tylko dlatego zabił odznaką partyjną, że miał już dość ojców? Czy i on tej dziecięcej sympatii, tak pożądanej między ojcami a synami, nie mógł wyrazić inaczej, jak tylko zabijając?
Podczas gdy stary Heilandt zrzucił raczej niż spuścił do grobu skrzynię z Matzerathem i odznaką partyjną w tchawicy Matzeratha, a amunicją rosyjskiej pepeszy w brzuchu Matzeratha, Oskar przyznał się przed sobą samym, że umyślnie zabił Matzeratha, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa był to jego nie tylko domniemany, lecz i rzeczywisty ojciec; zabił go jeszcze dlatego, że sprzykrzyło mu się przez całe życie wlec za sobą ojca.
To nieprawda, że szpilka odznaki partyjnej była już otwarta, kiedy zgarnąłem karmelek z betonowej posadzki. Otworzyła się dopiero w mojej zaciśniętej dłoni. Oddałem Matzerathowi lepki karmelek, ostry i kłujący, żeby znaleźli przy nim odznakę, żeby położył sobie partię na języku, żeby się udusił - partią, mną, swoim synem; bo trzeba było z tym skończyć!
Stary Heilandt zaczął zgarniać ziemię. Kurtuś pomagał mu niezdarnie, ale gorliwie. Nigdy nie kochałem Matzeratha. Czasem go lubiłem. Dbał o mnie bardziej jak kucharz niż jak ojciec. Był dobrym kucharzem. Jeśli dzisiaj odczuwam nieraz brak Matzeratha, to brak mi jego zrazów królewieckich, jego cynaderek na ostro, jego karpia z rzodkwią i ze śmietaną, takich jego potraw jak zupa węgorzowa z zieleniną, żeberka po kasselsku z kiszoną kapustą i te wszystkie niezapomniane pieczenie niedzielne, których smak wciąż jeszcze mam na języku i w zębach. Uczucia swoje wyrażał w zupach, a zapomniano mu włożyć chochli do trumny. Zapomniano mu włożyć do trumny talii kart do skata. Matzerath lepiej gotował, niż grał w skata. Mimo to grał lepiej niż Jan Broński i prawie tak dobrze jak moja biedna mama. To była siła, to był jego tragizm. Marii nigdy nie mogłem mu wybaczyć, chociaż traktował ją dobrze, nie uderzył ani razu i najczęściej ustępował, gdy wszczynała kłótnię. Nie wydał mnie też Ministerstwu Zdrowia i podpisał dokument dopiero wtedy, gdy już nie roznoszono poczty. W chwilę po moim urodzeniu pod żarówkami przeznaczył mnie do objęcia sklepu. Żeby nie mieć nic do czynienia ze sklepem, Oskar przez siedemnaście lat miał do czynienia z blisko setką biało-czerwono lakierowanych blaszanych bębenków. Teraz Matzerath leżał już w trumnie. Stary Heilandt zakopywał go w ziemi i palił przy tym papierosy Matzeratha - Derby. Oskar powinien był teraz objąć sklep. Ale tymczasem sklep objął pan Fajngold ze swoją liczną niewidzialną rodziną. Reszta przypadła mnie: Maria, Kurtuś i odpowiedzialność za tych dwoje.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz