niedziela, 3 sierpnia 2008

W naszej bawialni zrobiło się bardzo cicho, jedynie zegar stojący tykał coraz głośniej, a Maria jakby zastanawiała się, czy nie włączyć ponownie radia. Potem jednak powzięła inną decyzję. Przytuliła gło­wę do kiszki z ręcznika na stole, opuściła ręce koło kolan w stronę dywanu i płakała cicho i jednostajnie.
Oskar zapytywał siebie, czy Marii było wstyd, że zaskoczyłem ją w tak przykrej sytuacji. Postanowiłem ją rozweselić, wymknąłem się z pokoju i w ciemnym sklepie koło paczuszek budyniu i żelatyny znalazłem torebkę, która w mrocznym korytarzu okazała się tore­beczką proszku musującego o smaku wonnej marzanki. Oskar ucie­szył się ze swojej zdobyczy, gdyż byłem wówczas przekonany, że Maria przekłada wonną marzankę nad wszystkie inne smaki.
Gdy wszedłem do bawialni, prawy policzek Marii w dalszym cią­gu spoczywał na skręconym w kiszkę frotowym ręczniku. Także jej ręce zwisały jak przedtem, kołysząc się bezradnie między udami. Oskar zbliżył się od lewej i był rozczarowany, gdy zobaczył, że oczy miała zamknięte i suche. Czekałem cierpliwie, aż uniosła powieki z nieco zlepionymi rzęsami, podsunąłem jej torebeczkę, ale ona nie zauważyła wonnej marzanki, patrzyła, jakby nie widząc ani torebecz­ki, ani Oskara.
Łzy ją oślepiły, usprawiedliwiłem Marię i po krótkiej naradzie z samym sobą postanowiłem działać bardziej wprost. Oskar wczoł­gał się pod stół, kucnął koło zwróconych lekko do środka stóp Marii, wziął jej lewą rękę, końcami palców dotykającą prawie dywanu, od­wrócił, aż mogłem zobaczyć dłoń, rozerwałem zębami torebeczkę, wsypałem połowę zawartości na pozostawioną mi bezwolnie misecz­kę, dodałem swoją ślinę, obserwowałem jeszcze pierwsze musowa­nie, a potem dostałem od Marii bolesnego kopniaka w pierś, który rzucił Oskara na środek dywanu pod stołem.
Mimo bólu od razu zerwałem się na nogi i wydostałem spod sto­łu. Maria podniosła się również. Dysząc staliśmy naprzeciw siebie, Maria chwyciła frotowy ręcznik, wytarła lewą dłoń do czysta, serwe­tę rzuciła mi pod nogi i nazwała mnie parszywym świntuchem, zło­śliwym karłem, kopniętym pokraką, którego powinno się zamknąć w domu wariatów. Potem złapała mnie, uderzyła w tył głowy, wymy­ślała mojej biednej mamie, która wydała na świat takiego bękarta, a gdy chciałem krzyknąć, gdy zamierzyłem się na wszystko szkło w bawialni i na całym świecie, zatkała mi usta tym frotowym ręczni­kiem, który - gdy próbowało się go gryźć - bardziej był łykowaty niż wołowina.
Dopiero gdy Oskarowi udało się spurpurowieć aż do siności, pu­ściła mnie. Mógłbym teraz bez trudu rozbić krzykiem wszystkie szklanki, szyby i po raz drugi szkło osłaniające tarczę stojącego zegara. Nie krzyknąłem jednak, tylko pozwoliłem zapanować nad sobą nienawiści, która jest tak wytrwała, że jeszcze dziś, ilekroć Maria wchodzi do mojego pokoju, czuję ją w zębach jak ów frotowy ręcz­nik.

Brak komentarzy: