niedziela, 24 sierpnia 2008

Stary Heilandt nie chciał ciągnąć wózka na cmentarz miejski. Powiedział, że ma jeszcze kamasze do podzelowania i musi szybko się uwinąć. Z placu Maksa Halbego, którego ruiny wciąż jeszcze dymiły, skręcił na lewo w Brzeźnieńską i domyśliłem się, że jedzie­my na Zaspę. Rosjanie siedzieli przed domami w nikłym lutowym słońcu, sortowali zegarki naręczne i kieszonkowe, czyścili piaskiem srebrne łyżki, używali biustonoszy jako nauszników, ćwiczyli jazdę figurową na rowerach, urządzali sobie tor przeszkód z obrazów olej­nych, zegarów stojących, wanien, aparatów radiowych i stojaków na ubrania, demonstrowali wśród tych rupieci ósemki, ślimaki, spirale, wymijali przytomnie różne przedmioty, jak wózki dziecięce i wiszą­ce lampy, które rzucano z okien, i za swoją zręczność byli nagradza­ni oklaskami. Gdziekolwiek przejeżdżaliśmy, zabawa na parę chwil ustawała. Kilku w damskiej bieliźnie wciągniętej na mundury pomo­gło nam pchać, chciało się też dobrać do Marii, ale pan Fajngold, który mówił po rosyjsku i miał legitymację, przywołał ich do porząd­ku. Jakiś żołnierz w damskim kapeluszu podarował nam klatkę z żywą papużką na drążku, Kurtuś podskakujący obok wózka chciał od razu powyrywać jej kolorowe piórka. Maria, która nie śmiała odmówić przyjęcia prezentu, podała mi klatkę na wózek, gdzie Kurtuś nie mógł już sięgnąć. Dla Oskara papużka była zbyt kolorowa, postawił więc klatkę z ptakiem na powiększoną skrzynkę margaryny z Matzerathem w środku. Siedziałem z tyłu, zwiesiłem nogi i przyglądałem się twarzy pana Fajngolda - pomarszczona, zamyślona i markotna, spra­wiała wrażenie, jakby ów pan sprawdzał w myślach jakiś skompliko­wany rachunek, który nie chciał się zgodzić.
Postukałem trochę w moją blachę, wybrałem coś wesołego, chcia­łem rozproszyć ponure myśli pana Fajngolda. Ale on marszczył się nadal i przebywał wzrokiem nie wiadomo gdzie, może w dalekiej Galicji; tylko mojego bębenka nie widział. Wtedy Oskar zrezygno­wał, dopuszczając do głosu koła ręcznego wózka i płacz Marii.
Jaka łagodna zima, pomyślałem, gdy zostawiliśmy za sobą ostat­nie domy Wrzeszcza, przyglądałem się też chwilę papużce, która na widok owego popołudniowego słońca stojącego nad lotniskiem na­stroszyła pióra.
Lotnisko było obstawione wojskiem, a szosa do Brzeźna zamknię­ta. Jakiś oficer gadał z panem Fajngoldem, który w trakcie rozmowy trzymał cylinder w rozcapierzonych palcach i ukazywał rzadkie roz­wiane włosy. Opukując krótko, jakby dla sprawdzenia, skrzynię z Matzerathem, drażniąc palcem papużkę, oficer kazał nas przepu­ścić, dał nam jednak dwóch najwyżej szesnastoletnich chłopaków w za małych furażerkach i z za dużymi pistoletami maszynowymi jako straż czy eskortę.
Stary Heilandt ciągnął, ani razu nie oglądając się za siebie. Umiał też w ruchu, nie zatrzymując wózka, jedną ręką zapalić papierosa. W powietrzu wisiały samoloty. Motory słyszało się wyraźnie, bo to był koniec lutego, początek marca. Tylko wokół słońca zebrało się parę chmurek, które coraz bardziej blakły. Bombowce leciały na Hel albo wracały z Helu, bo tam walczyły jeszcze resztki drugiej armii.

Brak komentarzy: