poniedziałek, 2 czerwca 2008

Wystąpienie kapitana marynarki, a zarazem odznaczonego wyso­kimi orderami dowódcy łodzi podwodnej, w auli naszej szkoły położyło kres koncertom we wnętrzu dawnego polskiego minowca „Rybitwa”. Owszem, gdyby się nie zjawił, płyty i gramofon hałaso­wałyby jeszcze co najmniej cztery dalsze dni; ale on się zjawił i mimo że nie odwiedził naszej krypy, położył kres podwodnym koncertom, a rozmowom o Mahlkem nadał nowy, choć nie zasadniczo nowy, kierunek.

Kapitan zdał maturę chyba w roku trzydziestym czwartym. Mówiono, że zanim zgłosił się na ochotnika do marynarki, studio­wał trochę teologię i germanistykę. Miał płomienne spojrzenie, nie mogę go nazwać inaczej. Gęste, kędzierzawe, zapewne twarde jak drut włosy, typ: głowa Rzymianina. Nie miał bujnego zarostu, jaki hodują załogi łodzi podwodnych, ale za to krzaczaste, wystające jak daszek brwi. Nad nimi coś pośredniego pomiędzy czołem myśliciela i marzyciela, nie pobrużdżone poziomymi fałdami, lecz przecięte pionowo dwiema liniami, biegnącymi od nasady nosa stromo w górę, jakby w poszukiwaniu Boga. Odbicie światła na najwyższym punkcie śmiałej wypukłości czoła. Nos delikatny i ostry. Usta, którymi do nas mówił, miękko zarysowane, stworzone do przemawiania. Aula pełna, także porannego słońca. Przysiedliśmy w niszach okiennych. Na czyje to życzenie zaproszono na prelekcję, wygłaszaną wymownymi ustami, dwie najwyższe klasy z gimnazjum im. Gudrun? Dziewczęta siedziały w przednich rzędach; powinny już nosić biustonosze, ale ich nie nosiły. Początkowo, kiedy pedel zapowiedział prelekcję, Mahlke nie chciał iść. Zwietrzywszy dla siebie szansę, pociągnąłem go za sobą. Jeszcze zanim kapitan otworzył usta, Mahlke zaczął drżeć koło mnie w niszy - a za nami i za szybami nieruchomo stały kasztany na podwórzu szkolnym. Mahlke wsunął ręce pomiędzy ściśnięte kolana, ale drżenie nie ustawało. Grono profesorskie, wraz z dwiema nauczycielkami z gimnazjum im. Gudrun, zapełniało półkole dębo­wych krzeseł o wysokich oparciach i wybitych skórą siedzeniach, które pedel pieczołowicie poustawiał. Profesor Moeller klaskaniem w dłonie uciszył salę przed przemówieniem dyrektora Klohsego. Za warkoczami i włosami związanymi w pytkę ä la Mozart siedzieli uczniowie z kwarty ze scyzorykami, gotowi do akcji. Wiele dziew­cząt przerzuciło warkocze na przód. Chłopcom z kwarty pozostały tylko mozartowskie pytki. Tym razem był to wstęp. Klohse mówił o wszystkich, którzy są na frontach, o wszystkich na lądzie, na morzu i w powietrzu, mówił długo i monotonnie o sobie i studen­tach spod Langemarck, a na wyspie Ösel poległ Walter Flex, cytat: - „Dojrzećinieskalaćsię”, cnota męska. - Zaraz potem Fichte czy Arndt, cytat: — „Odciebieitwychczynów”. - Przypomnienie wzoro­wego wypracowania szkolnego, które kapitan napisał jako uczeń wyższej sekundy o Arndcie czy Fichtem: - Jeden z nas, spośród nas, wyrosły z ducha naszego gimnazjum, i w tym sensie powinniśmy... Czy trzeba opowiadać, jakimi okrężnymi drogami podczas przemówienia Klohsego kursowały karteczki pomiędzy nami w ni­szach okiennych a uczennicami z wyższej sekundy? Oczywiście ci z kwarty dopisywali po drodze swoje głupie uwagi. Ja posłałem karteczkę z „niewiadomoczym” albo do Very Plötz, albo do Hildy Matuli, nie dostałem jednak ani od tej, ani od tamtej odpowiedzi. Mahlke trzymał wciąż jeszcze ręce między ściśniętymi kolanami. Drżenie trochę ustawało. Kapitan siedział na podium, wtłoczony między starego profesora Bruniesa, który jak zwykle bez żenady ssał cukierki, a dr. Stachnitza, naszego nauczyciela łaciny. Podczas gdy przemówienie wstępne dobiegało końca, gdy nasze karteczki wędrowały, a scyzoryki były w ruchu, podczas gdy spojrzenie führera ze zdjęcia spotykało się ze spojrzeniem olejno namalowa­nych oczu barona von Conradi, gdy poranne słońce wysuwało się z auli, kapitan zwilżał wciąż swoje łagodnie wygięte, wymowne usta, patrzył ponuro na publiczność i z wysiłkiem omijał wzrokiem gimnazjalistki. Marynarska czapka przepisowo ułożona na równo zsuniętych kolanach. Rękawiczki pod czapką. Mundur wyjściowy. Cacko u szyi wyraźnie widoczne na tle nieprawdopodobnie białej koszuli. Nagły zwrot głowy, któremu order był tylko częściowo posłuszny, w kierunku bocznych okien auli: Mahlke drgnął, jakby go rozpoznano, ale tak nie było. Przez okno, w którego niszy przysiedliśmy, dowódca łodzi podwodnej wpatrywał się w zakurzone, nieruchome kasztany; o czym mógł myśleć, o czym myślał Mahlke, o czym myślał przemawiający Klohse lub profesor Brunies, kiedy ssał cukierki, o czym myślała Vera Plötz, otrzymawszy moją karteczkę, lub Hilda Matuli, o czym mógł myśleć on, on, on, Mahlke, albo ten mężczyzna z miękko zarysowanymi, wymow­nymi ustami? Rozważałem to wówczas albo rozważam dzisiaj; byłoby bowiem ciekawe wiedzieć, o czym myśli dowódca pod­wodnego okrętu, kiedy musi przysłuchiwać się, a jego oczy, nawykłe do siatki celownika i chyboczącego się horyzontu, błąkają się bez celu, wywołując w gimnazjaliście Mahlkem wrażenie, że spoczęły właśnie na nim; ale on wpatrywał się ponad głowami uczniów przez podwójne szyby okna na zszarzałą zieleń obojęt­nych drzew szkolnego podwórza i jasnoczerwonym językiem raz jeszcze zwilżył wspomniane wymowne usta, ponieważ Klohse słał właśnie na miętowym oddechu ostatnie zdanie w głąb auli:

- A teraz my, w kraju, uważnie posłuchamy, co wy, synowie naszego narodu, opowiecie nam o froncie, o frontach.

Ale usta, które zdawały się jakby specjalnie stworzone do wypowiadania słów, sprawiły zawód. Całkiem bezbarwnie kapitan dał przegląd, jaki można było znaleźć w każdym kalendarzu marynarskim: zadanie okrętów podwodnych. Niemieckie łodzie podwodne podczas pierwszej wojny światowej: Weddigen, U9, łodzie podwodne rozstrzygają wynik kampanii dardanelskiej, łącz­nie zatopiono trzynaście milionów BRT, potem nasze pierwsze dwustopięćdziesięciotonowe okręty, pod wodą silniki elektryczne, nad wodą Diesla, nazwisko Prien, potem Prien i jego U 47, i że komandor podporucznik Prien posłał na dno „Royal Oak” - wie­dzieliśmy o tym wszystkim, wiedzieliśmy - oraz „Repulse”, a Schuhart zatopił „Courageous”, i tak dalej, i tak dalej. On jednak częstował nas ograną śpiewką:

- Załoga stanowi zaprzysiężoną wspólnotę, bo z dala od ojczyzny, ogromne napięcie nerwów, musicie to sobie wyobrazić, na środku Atlantyku albo na Oceanie Lodowatym nasza łódź, pudełko od sardynek, ciasne, wilgotne, gorące, ludzie muszą spać na zapasowych torpedach, całymi dniami nic się nie nawinie, pusty horyzont, potem wreszcie konwój, silnie ubezpieczony, wszystko musi iść jak w zegarku, ani słowa za wiele; a kiedy dwiema torpedami w sam środek kadłuba załatwiliśmy nasz pierwszy tankowiec, „Arndale”, siedemnaście tysięcy dwieście ton, dopiero w trzydziestym siódmym zbudowany, wtedy pomyślałem, czy mi pan uwierzy, czy nie, o panu, drogi doktorze Stachnitz, i zacząłem mówić głośno, nie wyłączywszy telefonu: qui quae quod cuius cuius cuius... aż mi nasz L-1 odpowiedział przez telefon: bardzo dobrze, panie kapitanie, ma pan dziś wakacje! Ale wyprawa na wroga, niestety, nie składa się tylko z ataków, wyrzutnia jeden, wyrzutnia dwa: ognia! - całymi dniami jednostajne morze, stukot i kołysanie okrętu, w górze niebo, niebo, aż w głowie się kręci, mówię wam, i zachody słońca...

Chociaż kapitan z wysoko pod szyją przypiętym orderem zatopił dwieście pięćdziesiąt tysięcy BRT, lekki krążownik klasy „Despatsch”, wielkiego niszczyciela klasy „Tribal”, wykład swój wypełnił nie tyle szczegółową relacją o sukcesach, ile gadatliwymi opisami przyrody, puszczał się też na śmiałe porównania:

- ...olśniewająco białe, burzy się morze za rufą, drogocennym, koronkowym trenem faluje śladem łodzi, która niby uroczyście przystrojona panna młoda, owiana woalami piany, podąża ku śmiercionośnym zaślubinom...

Rozległ się chichot, nie tylko wśród dziewcząt; ale następne porównanie wymazało obraz panny młodej:

- Taka łódź podwodna jest jak garbaty wieloryb, woda, którą pruje dziobem, wygląda niby mocno podkręcone wąsy huzara.

Kapitan wypowiadał przy tym suche terminy techniczne jak bajkowe zaklęcia. Prawdopodobnie zwracał się raczej do swego dawnego nauczyciela języka niemieckiego, papy Bruniesa, który uchodził za wielbiciela Eichendorffa, niż do nas; Klohse wspomniał przecież kilkakrotnie o jego szumnych wypracowaniach. Szeptał więc coś o „pompie odwadniającej” i „wachtowych przy sterze”. Kiedy mówił o „kompasie-matce” i „repetytorach”, myślał zapewne, że to dla nas zupełnie nowe rzeczy. A tymczasem my mieliśmy od lat całe słownictwo morskie w małym palcu. On jednak robił z siebie bajkarza, wymawiał słowa „psia wachta” albo powszechnie zrozumiałe określenie „zderzenie przeciwnych fal” w taki mniej więcej sposób, w jaki poczciwy stary Andersen albo bracia Crimm szeptaliby tajemniczo o impulsach azdykowych.

Prelekcja stawała się żenująca, kiedy brał się do odmalowywania zachodów słońca:

- Zanim atlantycka noc otuli nas zaczarowaną kruczoczarną opończą, barwy układają się w gamę, jakiej nigdy nie oglądamy w kraju, pojawiają się pomarańczowe smugi mięsistego, nienatura­lnego koloru, potem stają się zwiewne i ulotne, po brzegach wyzłocone, jak na obrazach starych mistrzów, a pomiędzy nimi delikatnie upierzone chmurki; jakież dziwne oświetlenie ponad morzem spływającym krwią!

Ze swoim sztywnym wisiorkiem u szyi grzmiał i szeleścił na organach barw, od wodnistego błękitu przechodził poprzez zimno-szklistą, cytrynową żółtość do brązowej purpury. Na niebie kazał zakwitać makom. Pomiędzy nimi rozsnuwał chmurki, początkowo srebrzyste, potem nabierające barwy:

- Tak mogłyby wykrwawiać się ptaki i anioły! - powiedział dosłownie swymi wymownymi ustami i od tego ryzykownego opisu zjawiska przyrody, od sielankowych chmurek przeszedł nagle do wodnopłatowca typu „Sunderland”, biorącego kurs na łódź, a potem, kiedy samolot nic nie wskórał, rozpoczął, już bez porównań, drugą część prelekcji, lakonicznie, sucho, jakby mimo­chodem:

- Tkwię przy okularze. Atak. Przypuszczalnie statek-chłodnia: nabiera wody rufą. Łódź w dół na sto dziesięć. Zbliża się nisz­czyciel, idzie kursem sto siedemdziesiąt, bakburta dziesięć, nowy kurs sto dwadzieścia, zwrot na sto dwadzieścia stopni, hałas śrub wybrzmiewa, znowu się rozlega, idziemy na sto osiemdziesiąt stopni, miotacze bomb głębinowych: sześć, siedem, osiem, jedena­ście bomb; nie ma światła, wreszcie światło awaryjne i po kolei meldunki o gotowości poszczególnych stanowisk. Niszczyciel zastopował. Ostatni namiar sto sześćdziesiąt, bakburta dziesięć. Nowy kurs czterdzieści pięć stopni...

Niestety, po tym naprawdę pasjonującym wtręcie nastąpiły zaraz dalsze opisy przyrody, jak „atlantycka zima” albo „mocne fosforescencje na Morzu Śródziemnym”, nie brakło też nastrojowe­go obrazka: „Boże Narodzenie na łodzi podwodnej” z nieodzowną miotłą zamienioną w choinkę. Na zakończenie wygłosił hymn na cześć w mistyczną sferę przeniesionego powrotu po pełnym sukcesów rejsie, z Odyseuszem i wszystkimi szykanami: „Pierwsze mewy zwiastują macierzysty port”.

Nie pamiętam, czy dyrektor Klohse zamknął imprezę dobrze nam znanymi słowami: „A teraz do zajęć!”, czy też odśpiewano: „Kochamywichryiburze”. Przypominam sobie raczej ściszone, ale pełne szacunku oklaski i zrazu pojedyncze głosy odsuwania krzeseł, które zaczęły się w rzędach dziewcząt i warkoczy. Kiedy obejrzałem się za Mahlkem, już go nie było i dojrzałem tylko jego przedziałek na środku głowy, wynurzający się raz po raz w prawym wyjściu; nie mogłem jednak zaraz opuścić niszy i stanąć na wyfroterowanej podłodze, ponieważ podczas prelekcji zdrętwiała mi noga.

Dopiero w szatni przy sali gimnastycznej natknąłem się znowu na Mahlkego, ale jakoś nie znalazłem odpowiedniego słowa do rozpoczęcia rozmowy. Już przy przebieraniu się rozeszły się, a później potwierdziły pogłoski, że spotkał nas nie byle jaki zaszczyt: kapitan marynarki prosił swego dawnego nauczyciela gimnastyki, profesora Mallenbrandta, żeby mu pozwolił, mimo że prawie nie ma treningu, wziąć udział w lekcji w starej, poczciwej sali gimnastycznej. Podczas dwóch godzin wychowania fizycz­nego, kończących, jak zawsze w sobotę, naukę, pokazał najpierw nam, a potem uczniom najwyższej klasy, którzy od drugiej lekcji dzielili z nami salę, co potrafi.

Był przysadzisty, czarno owłosiony, dobrze zbudowany. Poży­czył sobie od Mallenbrandta tradycyjnie czerwone spodenki i białą koszulkę z czerwonym poprzecznym pasem na piersi i wyszytą na nim czarną literą C. W czasie przebierania otaczała go gromada chłopaków, Padało wiele pytań:

...czy mogę obejrzeć z bliska? Jak długo to trwa, zanim... A jeżeli już się...? Ale przyjaciel mego brata, który jest na ścigaczu, mówi...

Odpowiadał cierpliwie. Czasami śmiał się bez powodu, ale zaraźliwie. Cała szatnia rżała; i tylko dlatego zwróciłem uwagę na Mahlkego: nie śmiał się z innymi, był zajęty składaniem i wiesza­niem swojej garderoby.

Gwizdek Mallenbrandta wezwał nas na salę, pod drążki. Lekcję prowadził kapitan, dyskretnie wspierany przez nauczyciela, ale nie musieliśmy się za bardzo wysilać, bo oficer przykładał wagę do tego, żeby nam coś pokazać, przede wszystkim wielki młynek na drążku, z zeskokiem w rozkrok. Poza Hottenem Sonntagiem tylko Mahlke potrafił to zrobić, ale nie warto było patrzeć, ponieważ przewroty i lądowanie w rozkroku wykonywał ze zgiętymi kolana­mi, w brzydkiej postawie. Kiedy kapitan rozpoczął z nami rozluź­niającą i dobrze prowadzoną gimnastykę na podłodze, jabłko Adama na szyi Mahlkego wciąż jeszcze tańczyło jak szalone. Przy

skoku przez siedmiu chłopców, który trzeba było zakończyć koziołkiem w przód, wylądował krzywo na macie, zdaje się, że skręcił sobie nogę, siadł ze swą niespokojną chrząstką na uboczu, na drabince, i zadekował się, kiedy ci z primy weszli na salę z początkiem drugiej lekcji. Dopiero przy koszykówce przeciwko primie przyłączył się znowu do nas, rzucił też trzy czy cztery kosze; pomimo to przegraliśmy.

Nasza neogotycka sala gimnastyczna robiła uroczyste wrażenie w tej samej mierze, w jakiej kaplica Marii Panny w Neuschottland zachowała trzeźwy, gimnastyczny charakter byłej, nowocześnie zaplanowanej i szerokimi oknami rozjaśnionej hali sportowej, choćby ksiądz Guzewski porozmieszczał w niej nie wiadomo ile pokolorowanego gipsu i wotywnych dewocjonaliów. O ile tam ponad wszystkimi tajemnicami panowała jasność, my gimnas­tykowaliśmy się w tajemniczym półmroku: sala miała ostrołukowe okna, a ceglane ornamenty dzieliły je na wypełnione maswerkiem rozety. Podczas gdy w kaplicy Panny Marii Ofiarowanie, Przeis­toczenie i Komunia w jasnym oświetleniu były tylko skomplikowa­nym i odartym z uroku technicznym procesem - zamiast sak­ramentu ołtarza można by tu rozdzielać okucia drzwi, narzędzia albo, jak kiedyś, przybory do ćwiczeń fizycznych, na przykład kije do palanta czy pałeczki do sztafety - w mistycznym oświetleniu naszej sali proste losowanie obu drużyn koszykówki, które sprężyś­cie przeprowadzoną, dziesięciominutową rozgrywką zakończyły lekcję gimnastyki, robiło uroczyste i przejmujące wrażenie, jak święcenia kapłańskie lub bierzmowanie; a rozchodzenie się drużyn po wylosowaniu boiska w mroczną głąb sali odbywało się z pokorą nabożnej ceremonii. Zwłaszcza kiedy na dworze świeciło poranne słońce i wiązki promieni przedostawały się przez gałęzie kasztanów na podwórzu rekreacyjnym i przez ostrołukowe okna, a my właśnie ćwiczyliśmy na pierścieniach czy też na trapezie, po­wstawały dzięki ukośnie padającemu, bocznemu światłu nastrojo­we efekty. Wytężywszy pamięć, dziś jeszcze widzę przysadzistego kapitana w czerwonych jak pelerynki ministrantów spodenkach gimnastycznych naszego gimnazjum, widzę, jak lekko i płynnie ćwiczy na rozhuśtanym trapezie, widzę jego stopy - ćwiczył boso - bezbłędnie wyciągnięte i zanurzające się w snop ukośnych, złociście połyskujących promieni słonecznych, widzę jego ręce - bo nagle zawisł na kolanach - chwytające jedno z tych świetlistych pasm, wibrujących złotym pyłem; tak cudownie staroświecka była nasza sala gimnastyczna, nawet w szatni światło padało przez ostrołukowe okna. Dlatego nazywaliśmy szatnię zakrystią.

Mallenbrandt zagwizdał i zarówno chłopcy z primy jak też z niższej sekundy musieli stanąć w dwuszeregu, zaśpiewać dla kapitana: „Porannejrosieidziemywgóryhej” i potem puszczono nas do szatni. Natychmiast wszyscy obskoczyliśmy znów kapitana. Tylko ci z primy zachowywali się trochę mniej natarczywie. Podczas gdy kapitan po starannym umyciu rąk i pach nad jedyną umywalką - kabin z prysznicami nie mieliśmy - szybkimi ruchami wciągał na siebie bieliznę, zdjąwszy pożyczony kostium tak, że nic nie zobaczyliśmy, musiał wciąż odpowiadać na pytania uczniów, i robił to ze śmiechem, dobrodusznie, nie zanadto z góry; potem między dwoma pytaniami nagle zamilkł; niepewnie obmacujące palce, początkowo ukradkowe, po chwili nie ukrywane już po­szukiwania, również pod ławką - chwileczkę, chłopcy, zaraz będę znów na pokładzie! - i w granatowych marynarskich spodniach, w białej koszuli, bez butów, ale w skarpetach, kapitan przeciskał się pomiędzy uczniami i rzędami ławek, przez smród ogrodu zoologi­cznego: małego pawilonu dla drapieżców. Kołnierz miał rozpięty i podniesiony, przygotowany do zawiązania krawata i wstążki z owym orderem, którego nazwa nie przechodzi mi przez usta. Na drzwiach nauczycielskiego pokoju Mallenbrandta wisiał tygodnio­wy plan zajęć w sali gimnastycznej. Kapitan zapukał i od razu wszedł.

Któż nie pomyślał, tak jak ja, o Mahlkem? Nie jestem pewien, czy od razu, choć powinienem był od razu, ale tak czy owak nie zawołałem głośno: „Gdzie podział się Mahlke?” Schilling też nie krzyknął ani Hotten Sonntag, Winter, Kupka czy Esch, żaden z nich; raczej zgodziliśmy się wszyscy, że to chucherkowaty Buschmann, łobuziak, który nawet po tuzinie policzków nie potrafił zaprzestać wiecznego, wrodzonego mu szczerzenia zębów.

Kiedy Mallenbrandt w miękkim płaszczu kąpielowym stanął pomiędzy nami z na wpół ubranym kapitanem i ryknął swoje: - Ktotozrobił? Przyznaćsię! - podsunięto mu Buschmanna. Ja także zawołałem, że to Buschmann, i nawet po cichu byłem gotów tak myśleć, bez przekonywania samego siebie: rzeczywiście, to mógł zrobić jedynie Buschmann, któż inny, jeśli nie Buschmann.

Tylko gdzieś głęboko w mózgownicy zaczęło mnie coś łaskotać, podczas gdy Buschmanna przesłuchiwano ze wszystkich stron i indagowali go kapitan, przewodniczący samorządu primy i inni. To łaskotanie jeszcze się wzmogło, kiedy Buschmann po raz pierwszy oberwał po gębie, ponieważ uśmiech nie schodził mu z twarzy nawet w czasie śledztwa. Czekając wzrokiem i słuchem na jednoznaczne przyznanie się Buschmanna do winy, czułem w mózgownicy rosnącą pewność: no, no, czy to przypadkiem nie był ktoś zupełnie inny!

I wtedy przestałem czyhać na wyjaśniające słówko uśmiech­niętego Buschmanna, zwłaszcza że ilość wymierzonych mu poli­czków wskazywała na niepewność Mallenbrandta. Nie mówił też już o skradzionym przedmiocie, lecz w przerwie między jednym a drugim uderzeniem ryczał:

- Przestań się śmiać! Nie śmiej się! Już ja cię oduczę tych uśmieszków!

Nawiasem mówiąc to się Mallenbrandtowi bynajmniej nie udało. Nie wiem, czy Buschmann jeszcze żyje; ale jeżeli gdzieś istnieje dentysta, weterynarz czy też lekarz nazwiskiem Busch­mann - Heini Buschmann chciał studiować medycynę - to z całą pewnością istnieje uśmiechnięty doktor Buschmann, bo takiego grymasu nie można się łatwo pozbyć, jest odporny, przetrzymuje wojny i reformy walutowe i już wówczas, kiedy kapitan z roz­piętym kołnierzykiem czekał na rezultat śledztwa, okazał się silniejszy od uderzeń profesora Mallenbrandta.

Ukradkiem - chociaż oczy wszystkich były skierowane na Buschmanna — odwróciłem się do Mahlkego; nie musiałem go szukać, bo przez skórę czułem, gdzie jest ze swoimi pieśniami maryjnymi w głowie. Zupełnie ubrany, stał rzeczywiście niedaleko, ale na uboczu, i zapinał sobie ostatni guzik koszuli, którą, sądząc po kroju i wzorze w paski, miał zapewne po ojcu. Zapinając koszulę musiał się trudzić, żeby swój znak rozpoznawczy wtłoczyć za guzik.

Pomijając mocowanie się z guzikiem i towarzyszącą temu grę muskułów szczęki, Mahlke robił wrażenie spokojnego. Kiedy zro­zumiał, że guzika nie da się zapiąć nad jabłkiem Adama, wyciągnął z kieszeni wiszącej na haku marynarki pomięty krawat. Nikt w naszej klasie nie nosił krawata. Tylko w wyższej sekundzie i w primie kilku elegancików wiązało sobie śmieszne muszki. Dwie godziny przedtem, gdy kapitan wygłaszał swój pełen zachwytów nad przyrodą wykład, Mahlke miał jeszcze rozpięty kołnierzyk koszuli; ale w jego kieszeni gniótł się już krawat i czekał na wielką okazję.

Krawatowa premiera Mahlkego! Przed jedynym i do tego jeszcze całym w plamy lusterkiem w szatni Mahlke, nie podchodząc bliżej do swego odbicia, przypatrując mu się na dystans i raczej pro forma, zawiązał barwnie nakrapiany, jak mi się dziś wydaje, niegustowny łaszek wokół postawionego kołnierzyka, wywrócił kołnierz, poskubał o wiele za duży węzeł i powiedział niegłośno, ale z naciskiem, tak że jego słowa wyraźnie rozległy się na tle wciąż jeszcze prowadzonego przesłuchania i odgłosu policzków, którymi Mallenbrandt obrabiał uśmiechniętego Buschmanna:

Mógłbym się co prawda założyć, że to nie był Buschmann. Ale czy ktoś już przeszukał jego manatki?

Mahlke natychmiast znalazł słuchaczy. A przecież mówił tylko do lustra; jego krawat, nowy trick, zwrócił uwagę dopiero później, i to nie w sposób szczególny. Mallenbrandt przeszukał własnoręcz­nie rzeczy Buschmanna i zaraz miał powód, żeby trzepnąć go raz jeszcze po gębie, ponieważ w obu kieszeniach marynarki było kilka napoczętych paczek z prezerwatywami, którymi Buschmann upra­wiał handelek w wyższych klasach; jego ojciec był drogerzystą. Poza tym, Mallenbrandt nic nie znalazł i kapitan, po prostu zrezygnowawszy z dalszych indagacji, zawiązał swój oficerski krawat, odwrócił kołnierzyk, dotknął pustego miejsca po wysokim odznaczeniu i zaproponował, żeby nie brać rzeczy zbyt poważnie.

To się da odkupić. Nic takiego, panie profesorze. Głupi kawał szczenięcy i tyle!

Ale Mallenbrandt kazał zamknąć salę gimnastyczną i szatnię i przy pomocy dwóch z primy przeszukiwał nasze kieszenie i każdy kącik pomieszczenia, który mógłby służyć jako schowek. Począt­kowo kapitan pomagał rozbawiony, potem zniecierpliwił się i zrobił coś, czego jeszcze nikt nie odważył się zrobić w szatni: zaczął palić jednego papierosa po drugim, gasił niedopałki na wyłożonej linoleum podłodze i wpadł wyraźnie w zły humor, kiedy Mallen­brandt bez słowa podsunął mu spluwaczkę, która od lat kurzyła się nie używana koło umywalki i teraz została również przeszukana jako ewentualna kryjówka skradzionego przedmiotu.

Kapitan zaczerwienił się jak sztubak, nagłym ruchem wyjął ze swoich miękko zarysowanych ust ledwie napoczęty papieros,

przestał palić, skrzyżował ramiona, a potem zaczął nerwowo sprawdzać czas na zegarku, wysuwając krótkimi, bokserskimi ruchami zegarek z rękawa, żeby zaznaczyć, że się śpieszy.

Pożegnał się w rękawiczkach, blisko drzwi i dał do zrozumienia, że sposób przeprowadzania śledztwa nie podoba mu się i że przekaże tę przykrą sprawę dyrektorowi szkoły, bo nie chce, żeby mu źle wychowani gówniarze psuli urlop.

Mallenbrandt rzucił klucz jednemu z primy, a ten był na tyle niezręczny, że podczas otwierania drzwi szatni powstała kłopotliwa chwila oczekiwania.

Brak komentarzy: