Kiedy po takiej sobocie wypełnionej sprzątaniem, pieczeniem, praniem i prasowaniem, po wydojeniu i nakarmieniu krowy moja babka wchodziła cała do cebra, coś niecoś pozostawiała w mydlinach, potem znów wynurzała się z wody, aby w ręczniku w duże kwiaty usiąść na brzegu łóżka, na podłodze leżały przed nią rozłożone cztery noszone spódnice i jedna świeżo wyprana. Palcem wskazującym prawej dłoni podtrzymywała dolną powiekę prawego oka, nie korzystała z niczyich rad, nawet brata, Wincentego, nie pytała o zdanie, i dlatego decydowała się szybko. Stawała boso i palcami u nogi odsuwała tę spódnicę, której ziemniaczana burość utraciła najwięcej blasku. Czystej sztuce przypadało wówczas zwolnione miejsce.
Nazajutrz, w niedzielny ranek, idąc do kościoła w Rębiechowie poświęcała odświeżoną kolejność spódnic Jezusowi, w którego mocno wierzyła. Gdzie moja babka nosiła wypraną spódnicę? Była kobietą nie tylko czystą, lecz również trochę próżną, najlepszą sztukę nosiła na widoku i - jeśli dopisywała pogoda - w słońcu.
Teraz jednak, gdy siedziała przy ognisku z ziemniaczanej naci, było poniedziałkowe popołudnie. Niedzielna spódnica w poniedziałki przesuwała się bliżej ciała, o jedno miejsce, a tymczasem ta, co w niedzielę grzała się ciepłem jej skóry, w poniedziałki bardzo poniedziałkowo spływała smętnie z bioder. Babka pogwizdywała nie myśląc o jakiejś melodii i leszczynowym kijem wygrzebała z popiołu pierwszego upieczonego ziemniaka. Odsunęła bulwę dość daleko od tlącej się sterty zielska, żeby wiatr ją wysmagał i ostudził. Ostro zakończoną gałęzią przebiła potem nadwęgloną i skorupiasto popękaną bryłkę, uniosła ją do ust, które już nie pogwizdywały, ale spomiędzy suchych, spękanych od wiatru warg zdmuchiwały popiół i ziemię z łupiny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz