Podobnie jak w czwartki zabierała mnie do miasta i czyniła ze mnie, że tak powiem, współwinnego, tak w soboty wprowadzała mnie głównym wejściem na chłodne katolickie płyty kamiennej posadzki, wpychała mi przedtem bębenek pod sweter czy płaszczyk, bo bez bębenka nie ruszałem się nigdzie i gdybym nie czuł blachy na brzuchu, nigdy bym nie zrobił katolickiego znaku krzyża, dotykając czoła, piersi i ramion, nie ukląkł jak przy wkładaniu butów i nie usiedział spokojnie w wypolerowanej kościelnej ławce z wysychającą pomału wodą święconą u nasady nosa.
Pamiętałem kościół Serca Jezusowego jeszcze od chrzcin: były trudności z powodu pogańskiego imienia, ale upierano się przy Oskarze i Jan, jako chrzestny, też tak powiedział przy wejściu do kościoła, potem proboszcz Wiehnke dmuchnął mi trzy razy w twarz, co miało przepędzić szatana we mnie, potem znak krzyża, położenie ręki, posypanie solą i jeszcze raz coś przeciwko szatanowi. W kościele ponownie postój przed właściwą kaplicą chrzcielną. Zachowywałem się spokojnie, gdy nade mną odmawiano „Wierzę w Boga” i „Ojcze nasz”. Potem proboszcz Wiehnke uznał za stosowne jeszcze raz powiedzieć: - Odejdź, szatanie - i mnie, który przecież zawsze wiedziałem co i jak, zamierzał otworzyć zmysły, dotykając nosa i uszu Oskara. Następnie chciał jeszcze raz usłyszeć rzecz wyraźnie i głośno, spytał: - Wyrzekasz się szatana? I wszystkich dzieł jego? I wszystkiej pychy jego?
Zanim zdążyłem potrząsnąć głową - bo ani myślałem z tego rezygnować - Jan, występując w moim imieniu, powiedział trzykrotnie: - Wyrzekam się.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz