sobota, 7 czerwca 2008

Najbardziej niebezpieczni rabusie, zabójcy i podpalacze jeszcze rabując, zabijając i podpalając czekają przeważnie na sposobność, by jąć się solidniejszego zajęcia. Niektórym w wyniku poszukiwań lub z przypadku nadarza się szansa: Koljaiczek był jako Wranka do­brym i tak dalece uleczonym z ognistego nałogu mężem, że na sam widok zapałki zaczynał się trząść. Pudełka zapałek, które bez opieki i zadowolone z siebie leżały na kuchennym stole, przed nim, co mógł­by wynaleźć zapałki, nigdy nie były bezpieczne. Wyrzucał pokusę za okno. Moja babka miała sporo kłopotu, żeby w porę podać na stół gorący obiad. Często rodzina siedziała w ciemności, bo nie było czym zaświecić naftowej lampy.

Jednakże Wranka nie był tyranem. W niedzielę szedł ze swoją Anną do kościoła na Dolnym Mieście i pozwalał jej, prawnie mu poślubionej, wkładać, jak na kartoflisku, cztery spódnice, jedną na drugą. W zimie, kiedy rzeki były skute lodem i flisacy cienko przę­dli, siedział spokojnie na Przeróbce, gdzie mieszkali tylko flisacy, sztauerzy i robotnicy ze stoczni, i doglądał małej Agnieszki, która widać wdała się w ojca, bo jeśli nie wpełzała pod łóżko, to chowała się w szafie z ubraniem, gdy zaś ktoś przychodził, siadała pod stołem ze swoimi szmacianymi lalkami.

Małej Agnieszce chodziło więc o to, żeby się skryć i w ukryciu znaleźć podobne bezpieczeństwo, choć odmienną przyjemność od tej, jaką Józef znalazł pod spódnicami Anny. Podpalacz Koljaiczek tyle razy sparzył się w życiu, że potrafił zrozumieć odczuwaną przez córkę potrzebę osłony. Toteż gdy na balkonowym występie półtora-izbowego mieszkania trzeba było zbudować klatkę dla królików, zrobił przy okazji pomyślane na jej miarę ogrodzenie. W takim kojcu moja mama siedziała jako dziecko, bawiła się lalkami i rosła. Później, kie­dy już chodziła do szkoły, zarzuciła podobno lalki i bawiąc się szkla­nymi kulami i kolorowymi piórami okazywała pierwsze upodobanie do kruchego piękna.

Ponieważ nie mogę doczekać się chwili, gdy wolno mi będzie przejść do początków własnej egzystencji, mam chyba prawo pozo­stawić Wranków, których rodzinna tratwa płynęła spokojnie, swoje­mu losowi aż po rok dziewięćset trzynasty, kiedy u Schichaua spły­nął na wodę „Columbus”: wtedy bowiem policja, która niczego nie zapomina, wpadła na trop fałszywego Wranki.

Zaczęło się od tego, że Koljaiczek, jak co roku u schyłku lata, tak i w sierpniu dziewięćset trzynastego miał spławiać wielką tratwę z Kijowa, Prypecią, przez Kanał, Bugiem do Modlina, a stamtąd w dół Wisły. Holownikiem „Radunia”, który pływał w służbie ich tartaku, wyruszyli z Górek Zachodnich, było ich razem dwunastu flisaków, popłynęli Martwą Wisłą pod prąd do Przegaliny, potem w górę Wisły, mijając Kieżmark, Leszkowy, Czatkowy, Tczew i Pie­kło, a wieczorem przycumowali w Toruniu. Tam wszedł na pokład nowy majster, który miał dopilnować zakupu drzewa w Kijowie. Kiedy o czwartej rano „Radunia” ruszyła w dalszą drogę, rozeszła się wieść, że jest na pokładzie. Koljaiczek zobaczył go pierwszy raz przy śniadaniu na baku. Siedzieli naprzeciw siebie jedząc i popijając zbożową kawę. Koljaiczek od razu go poznał. Barczysty, łysy już mężczyzna kazał przynieść wódkę i nalać do pustych filiżanek. W trakcie jedzenia, gdy na końcu baku jeszcze nalewano, przedsta­wił się: - Żebyście wiedzieli: jestem nowym majstrem, nazywam się Dückerhoff, u mnie panuje porządek!

Flisacy po kolei, jak siedzieli, podawali na wezwanie swoje na­zwiska i wychylali filiżanki, aż im grdyka chodziła. Koljaiczek naj­pierw wychylił, powiedział potem „Wranka” i patrzył twardo na Dückerhoffa. Ten kiwnął głową, jak przedtem kiwał, i powtórzył słów­ko „Wranka” jak powtarzał nazwiska innych flisaków. Jednak Koljaiczkowi wydało się, że Dückerhoff nazwisko topielca podkreślił spe­cjalnie, może nawet nie z naciskiem, ale jakby z namysłem.

Brak komentarzy: