piątek, 13 czerwca 2008

Po monumentalnych, wzniesionych dla olbrzymów schodach, przez gwarne korytarze mama zaprowadziła mnie do sali, na której drzwiach wisiała tabliczka z napisem „I a”. Sala pełna była chłopców w moim wieku. Matki chłopców skupiły się pod ścianą naprzeciwko frontowych okien i skrzyżowawszy ręce trzymały tradycyjne spiczasto-kolorowe, u góry przykryte bibułką, przerastające mnie torby z łakociami na pierwszy dzień szkoły. Mama też miała taką torbę.

Gdy wszedłem trzymając ją za rękę, cała zgraja ryknęła śmie­chem, tak samo matki zgrai. Grubawego chłopaka, który chciał mi zabębnić na moim bębenku, musiałem, żeby nie rozbijać śpiewem szkła, kopnąć kilka razy w goleń, po czym szczeniak przewrócił się, zawadził czupryną o ławkę, a mama trzepnęła mnie za to w kark.

Szczeniak krzyczał. Ja oczywiście nie krzyczałem, bo krzyczałem tylko, jeśli ktoś próbował mi odebrać bębenek. Mama, której było przykro za ten występ przed innymi matkami, wepchnęła mnie w pierwszą ławkę w rzędzie pod oknami. Oczywiście ławka była za duża. Ale w tyle, gdzie zgraja była coraz bardziej rosła i piegowata, ławki były jeszcze większe.

Nie protestowałem, siedziałem spokojnie, bo nie miałem żadnych powodów do niepokoju. Mama, która nadal wydawała mi się speszo­na, wcisnęła się między inne matki. Prawdopodobnie wstydziła się przed swoimi towarzyszkami niedoli mojego tak zwanego zapóźnienia w rozwoju. Tamte zachowywały się, jakby miały podstawy do dumy ze swoich, na mój gust zbyt szybko wyrosłych, łobuziaków.

Nie mogłem spoglądać na Łąkę Fröbela, bo wysokość parapetu była równie nieprzystosowana do mojego wzrostu, jak wielkość ławki. A chętnie rzuciłbym okiem na Łąkę Fröbela, gdzie, jak wiedziałem, skauci pod wodzą handlarza warzyw Greffa rozbijali namioty, bawili się w lancknechta i, jak na skautów przystało, robili dobre uczynki. Nie znaczy to, że pociągała mnie ta przesadna gloryfikacja obozo­wego życia. Interesowała mnie tylko postać Greffa w krótkich spoden­kach. Czyżby jego słabość do szczupłych, w miarę możliwości wielkookich, choć bladych chłopców była tak duża, że dał im mundur twórcy skautingu, Baden-Powella?

Z winy haniebnej architektury pozbawiony ciekawego widoku, patrzyłem już tylko na niebo i w końcu znalazłem coś godnego oglą­dania. Coraz to nowe chmury wędrowały z północnego zachodu na południowy wschód, jak gdyby ów kierunek mógł chmurom zaofia­rować coś nadzwyczajnego. Mój bębenek, który dotychczas ani na jedno uderzenie nie pomyślał o wędrówce, wsunąłem sobie między kolana a przegródkę ławki. Oparcie przeznaczone na plecy osłaniało tył głowy Oskara. Za mną trajkotali, wrzeszczeli, śmiali się, płakali i szaleli moi tak zwani koledzy. Rzucali we mnie kulami z papieru, aleja nie odwracałem się, uważałem bowiem, że świadome celu chmu­ry stanowią widok bardziej estetyczny od hordy strojących głupie miny, zupełnie zbzikowanych ordynusów.

Brak komentarzy: