wtorek, 17 czerwca 2008

Kiedy któregoś dnia bachory, jak to bachory, gotowały zupkę koło jego szopy, Nuchi Eyke poprosił starego Heilandta, żeby napluł trzy razy w ukrop. Stary zrobił to zamierzając się z daleka, po czym znik­nął w swojej budzie i znów prostował gwoździe, Aksel Mischke zaś dodał do zupy nową przyprawę, tłuczoną cegłę. Oskar przyglądał się ciekawie tym kucharskim zabiegom, trzymał się jednak na uboczu. Z kocy i szmat Aksel Mischke i Harry Schlager zbudowali coś w rodzaju namiotu, żeby nikt z dorosłych nie zaglądał im do garnka. Gdy zagotowała się ceglana mąka, Hänschen Kollin opróżnił kiesze­nie i ofiarował na zupę dwie żywe żaby, które złapał nad pobliskim stawem. Kater, jedyna dziewczynka w namiocie, zrobiła zawiedzioną i nadąsaną minę, kiedy żaby tak cicho i potulnie, nie zdobywając się nawet na jakiś ostatni skok, utonęły w zupie. Najpierw Nuchi Eyke rozpiął spodnie i nie krępując się obecnością Susi nasi­kał do garnka. Aksel, Harry i Hänsen Kollin poszli w jego ślady. Gdy mały Serek chciał dorównać dziesięciolatkom, z jego rurki nie pociekła ani kropelka. Wszyscy teraz patrzyli na Susi i Aksel Mischke podał jej niebieskawo-biały emaliowany garnek z poobijanymi brzegami. Właściwie Oskar chciał od razu odejść. Ale zaczekał jesz­cze, aż Susi, która chyba nie miała majtek pod sukienką, przykucnę­ła, objęła kolana, przedtem jeszcze podsunęła sobie garnek, wpatry­wała się szklanym wzrokiem przed siebie, potem zmarszczyła nos, gdy garnek zdradził blaszanym dzwonieniem, że i Susi dołożyła się do zupy.
Wtedy uciekłem stamtąd. Nie powinienem był uciekać, tylko odejść spokojnie. Ponieważ jednak uciekałem, wszyscy, którzy przed­tem mieli oczy wlepione w garnek, popatrzyli za mną. Za plecami usłyszałem głos Susi Kater: - Chce nas zakapować, gdzie on tak leci! - Zdanie to kłuło mnie jeszcze, gdy potykając się przebiegałem już cztery piętra i dopiero na poddaszu zaczerpnąłem tchu.
Miałem siedem i pół roku. Susi chyba dziewięć lat. Mały Serek zaledwie osiem. Aksel, Nuchi, Hänschen i Harry dziesięć albo jede­naście. Była jeszcze Maria Truczinska. Choć niewiele starsza ode mnie, nigdy nie wychodziła na podwórze bawiąc się lalkami w kuch­ni matki Truczinskiej albo ze swoją dorosłą siostrą Gusta, która pra­cowała jako pomoc w ewangelickim przedszkolu.
Nic dziwnego, że jeszcze dziś nie mogę słuchać, jak kobiety siu­siają do nocnika. Gdy Oskar wówczas postukując w bębenek ukoił swój słuch i poczuł się na poddaszu bezpiecznie daleki od kipiącej w dole zupy, przyszli na górę, boso i w sznurowanych bucikach, ci wszyscy, co dokładali się do zupy, a Nuchi przyniósł garnek. Rozło­żyli się dokoła Oskara, na samym końcu przyszedł mały Serek. Po­trącali się nawzajem, syczeli: - No, bierz go! - aż Aksel złapał Oska­ra od tyłu, ściskając mu ręce obezwładnił go, a Susi, ukazując w uśmiechu wilgotne, regularne zęby i koniec języka, uznała, że nie będzie w tym wszystkim nic złego. Wzięła od Nuchiego blaszaną łyżkę, wytarła ją do połysku o swoje uda, zanurzyła w parującym garnku, zamieszała powoli, niby dobra gospodyni, delektując się oparem papki, parę razy dmuchnęła dla ochłody na pełną łyżkę w końcu nakarmiła Oskara, mnie nakarmiła, nigdy już czegoś takie­go nie jadłem, nie zapomnę tego smaku.
Dopiero gdy owa tak przesadnie dbała o moje cielesne dobro zgraja opuściła mnie, bo Nuchi zwymiotował do garnka, poczołgałem się w kąt strychu, na którym wisiało wtedy tylko parę prześcieradeł, i wyrzygałem kilka łyżek czerwonego wywaru, nie znajdując jednak w wymiocinach żabich resztek. Wdrapałem się na skrzynie pod otwar­tym okienkiem w dachu, patrzyłem na odległe podwórza, ceglane pozostałości chrzęściły mi w zębach, czułem pragnienie czynu, zlu­strowałem dalekie okna domów przy ulicy Marii, połyskujące szkło, krzyknąłem, zaśpiewałem dalekosiężnie w tę stronę, nie mogłem co prawda dojrzeć skutku, a jednak tak byłem święcie przekonany o możliwościach dalekosiężnego śpiewu, że podwórze i podwórza stały się odtąd dla mnie za ciasne, że łaknąc dali, rozległości i per­spektywy korzystałem z każdej okazji, by samemu lub trzymając mamę za rękę wyrwać się z Labesa, z przedmieścia, i umknąć prze­śladowaniom wszystkich warzących zupy kucharzy na naszym cia­snym podwórku.
W czwartek każdego tygodnia mama robiła zakupy w mieście. Zazwyczaj zabierała mnie ze sobą. Zawsze mnie zabierała, ilekroć chodziło o kupno nowego bębenka u Sigismunda Markusa w pasażu Zbrojowni przy Targu Węglowym. W owym czasie, mniej więcej od siódmego do dziesiątego roku życia, wykańczałem bębenek w czter­naście dni. Między dziesiątym a czternastym rokiem w niespełna ty­dzień potrafiłem roznieść blachę. Później udawało mi się albo przez jeden dzień zniszczyć nowy bębenek, albo - gdy nic nie mąciło rów­nowagi ducha - przez trzy lub cztery miesiące uderzać ostrożnie, a jednak mocno, przy czym na blasze prócz paru odprysków lakieru nie widać było żadnych uszkodzeń.
Lecz tutaj mam opowiadać o tych czasach, gdy opuszczałem na­sze podwórze z trzepakiem, z prostującym gwoździe starym Heilandtem, z wymyślającymi zupy bachorami i co czternaście dni mogłem wstąpić z mamą do Sigismunda Markusa, wybrać sobie z mnóstwa dziecięcych bębenków nową blachę. Nieraz mama zabierała mnie ze sobą również wtedy, gdy bębenek trzymał się jeszcze jako tako, i ja rozkoszowałem się tymi popołudniami na kolorowym, zawsze odro­binę muzealnym, rozbrzmiewającym nieustannie głosem tych czy owych kościelnych dzwonów Starym Mieście.
Na ogół te wyprawy miały przyjemnie jednostajny przebieg. Tro­chę zakupów u Leisera, Sternfelda czy Machwitza, potem wstępo­waliśmy do Markusa, który za każdym razem prawił mamie wyszu­kane i najpochlebniejsze komplementy. Niewątpliwie zalecał się do niej, nigdy jednak, o ile wiem, nie posunął się w swoich zalotach dalej niż do całowania w milczeniu pochwyconej gorąco, złotej, jak mówił, rączki mamy - wyjąwszy owe rzucenie się na kolana podczas pewnych odwiedzin, o których będzie tutaj mowa.
Mama, która po babce Koljaiczkowej odziedziczyła okazałą, peł­ną i kształtną figurę, a także ujmującą próżność połączoną z łagod­nością, tym życzliwiej patrzyła na zaloty Sigismunda Markusa, że co jakiś czas nie tyle zaopatrywał, co obdarzał ją śmiesznie tanim je­dwabiem do szycia i kupionymi na tandecie, lecz wcale dobrymi poń­czochami. Nie mówiąc już o moich blaszanych bębenkach, za psi grosz wręczanych co czternaście dni ponad kontuarem.

Brak komentarzy: