wtorek, 17 czerwca 2008

Za każdą bytnością punktualnie o wpół do piątej po południu mama pytała Sigismunda, czy mogłaby mnie, Oskara, zostawić pod jego opieką w sklepie, bo ma jeszcze do załatwienia ważne i pilne sprawunki. Dziwnie uśmiechając się Markus kłaniał się wówczas i przyrzekał mamie z krasomówczym zapałem, że będzie mnie, Oska­ra, strzegł jak źrenicy oka, gdy ona będzie załatwiała swoje tak waż­ne sprawunki. Leciutka, ale nie obraźliwa drwina, pobrzmiewała w jego głosie, niekiedy przyprawiała mamę o rumieniec i pozwalała domyślać się, że Markus wiedział, o co chodzi.

Ale i ja wiedziałem, co to za sprawunki, które mama nazywała ważnymi, które tak gorliwie załatwiała. Przez jakiś czas wolno mi było przecież towarzyszyć jej do taniego pensjonatu przy Stolarskiej, gdzie znikała na schodach nie pokazując się przez skąpe trzy kwa­dranse, a tymczasem ja, sam na sam z właścicielką popijającą zwykle likier, musiałem czekać cierpliwie przy podanej mi bez słowa, za­wsze tak samo wstrętnej lemoniadzie, aż mama wracała, prawie nie zmieniona, żegnała właścicielkę, która nie podnosiła wzroku znad swojego „Pół na pół”, brała mnie za rękę i zapominała, że zdradzają wysoka temperatura dłoni. Z gorącą dłonią w dłoni szliśmy potem do „Cafe Weitzke” przy Tkackiej. Mama zamawiała dla siebie kawę, dla Oskara lody cytrynowe, aż niebawem i niby przypadkiem wpadał Jan Broński, który przysiadał się do naszego stolika i też kazał sobie stawiać kawę na uspokajająco chłodnym marmurowym blacie.

Rozmawiali zupełnie się mną nie krępując, a ich słowa potwier­dzały to, o czym już dawno wiedziałem: mama i wuj Jan spotykali się niemal co czwartek w wynajętym na koszt Jana pokoju w pensjo­nacie przy Stolarskiej, aby przez trzy kwadranse być ze sobą sam na sam. Prawdopodobnie to wuj Jan wyraził życzenie, żeby mnie wię­cej nie zabierać na Stolarską, a następnie do „Cafe Weitzke”. Bywał czasami bardzo wstydliwy, wstydliwszy od mamy, która nie widziała w tym nic złego, że jestem świadkiem kończącej się godziny miłości, o której legalności zawsze, chyba także po fakcie, była święcie prze­konana.

Tak więc na życzenie Jana niemal w każde czwartkowe popołu­dnie od wpół do piątej do prawie szóstej zostawałem u Sigismunda Markusa, mogłem oglądać zbiór jego blaszanych bębenków, bawić się nimi, mogłem - gdzież indziej Oskar miałby taką możliwość - hałasować równocześnie na kilku bębenkach i patrzeć w smutną psią twarz Markusa. Choć nie wiedziałem, skąd napływały jego myśli, domyślałem się, dokąd biegły, przebywały na Stolarskiej, ocierały się o drzwi numerowanych pokoi albo przysiadały niczym biedny Łazarz pod marmurowym stolikiem w „Cafe Weitzke”, na co czeka­jąc? Na okruchy?

Mama i Jan Broński nie zostawiali ani okruszka. Wszystko zja­dali sami. Mieli ogromny apetyt, który nigdy się nie zaspokaja, który sam siebie podsyca. Byli tak zaprzątnięci, że myśli Markusa pod sto­likiem wzięliby co najwyżej za natarczywą pieszczotę przeciągu.

Jednego z takich popołudni - było to we wrześniu, bo mama wy­szła ze sklepu Markusa w rdzawym jesiennym kostiumie - gdy Mar­kus był zatopiony, zagrzebany i chyba też zatracony za kontuarem, coś mnie pognało z nowo nabytym właśnie bębenkiem do pasażu Zbro­jowni, w chłodny i mroczny tunel, gdzie po obu stronach, wystawa za wystawą, ciągnęły się najbardziej wyszukane sklepy: jubilerskie, deli­katesowe, księgarskie. Nie zatrzymywałem się jednak przed na pewno atrakcyjnymi, lecz niedostępnymi dla mnie towarami w witrynach; coś gnało mnie z tunelu na Targ Węglowy. W zapylonym świetle stanąłem przed fasadą Zbrojowni, której bazaltowa szarość naszpikowana była mnóstwem wielkich kul armatnich, pochodzących z różnych oblężeń, aby owe żelazne garby każdemu przechodniowi przywoływały na pa­mięć historię miasta. Mnie kule nie mówiły nic, tym bardziej iż wie­działem, że nie tkwiły tam z własnej woli, że był w tym mieście pewien murarz, którego w porozumieniu z konserwatorem zatrudniał i opłacał urząd budowlany; jego zadaniem było wmurowywanie amunicji mi­nionych stuleci w fasady rozmaitych kościołów, ratuszy, a także w ścianę frontową i tylną Zbrojowni.

Chciałem wejść do Teatru Miejskiego, który po prawej, oddzie­lony od Zbrojowni jedynie wąską i ciemną uliczką, ukazywał swój kolumnowy portal. Ponieważ Teatr Miejski, jak przypuszczałem, był o tej porze zamknięty - kasę wieczorną otwierano dopiero o wpół do siódmej - ruszyłem niezdecydowanie w lewo, bębniąc i zastanawia­jąc się już nad odwrotem, aż stanął Oskar między Wieżą Więzienną a Bramą Złotą. Nie miałem odwagi pójść przez Bramę na Długą, a potem, skręcając w lewo, na Tkacką, bo tam siedzieli mama i Jan Groński, a jeśli jeszcze nie siedzieli, to może właśnie kończyli swoje przy Stolarskiej albo szli już na orzeźwiającą kawę przy marmuro­wym stoliku.

Nie wiem, jak przeszedłem przez torowisko na Targu Węglowym, po którym stale przemykały tramwaje - albo znikały w Bramie, albo dzwoniąc wypadały z Bramy i piszcząc na zakręcie, przez Targ Wę­glowy i Targ Drzewny zdążały w stronę Dworca Głównego. Może ktoś z dorosłych, choćby policjant, wziął mnie za rękę i przeprowa­dził troskliwie przez niebezpieczeństwa ulicznego ruchu.

Stałem przed stromo wznoszącym się w niebo ceglanym murem Wieży Więziennej i właściwie przypadkiem tylko, z nudów, wcisną­łem swoje pałeczki między mur a okutą żelazem przylgę drzwi Wie­ży. Ledwie posłałem wzrok w górę, a już nie mogłem go utrzymać przy fasadzie, bo z nisz i okienek w murze raz po raz wyfruwały gołębie, aby niebawem spocząć na rzygaczach i wykuszach na krót­ką, właściwą gołębiom chwilę, potem znów sfruwając odrywały mój wzrok od murów.

Brak komentarzy: