sobota, 21 czerwca 2008

Gdy Matzerath dopędził nas, machnął zawiniątkiem z węgorzami i pochwalił się: - Półtora chciał wziąć. Ale dałem mu guldena i szlus.
Mama wyglądała już lepiej na twarzy, znów miała obie ręce przy sobie i powiedziała: - Tylko sobie nie wyobrażaj, że tknę tego twoje­go węgorza. W ogóle już ryby do ust nie wezmę, a węgorza w żad­nym razie.
Matzerath zaśmiał się: - Po co te ceregiele, dziewczyno. Wie­działaś przecież, co węgorze wyprawiają, a mimo to zawsze jadłaś, nawet świeże. Zobaczymy, co będzie, jak moja skromna osoba przy­rządzi go pierwszorzędnie ze wszystkimi szykanami i odrobiną zie­leniny.
Jan Broński, który w porę wyciągnął rękę z płaszcza mamy, nic nie mówił. Ja bębniłem, żeby, póki byliśmy w Brzeźnie, znów nie zaczęli o węgorzu. Również na przystanku tramwajowym i w wozie doczepnym nie dopuszczałem trójki dorosłych do głosu. Węgorze zachowywały się dość spokojnie. Przy cmentarzu na Zaspie nie było postoju, bo tramwaj z przeciwka już czekał. Zaraz za lotniskiem Matzerath mimo mojego bębnienia zaczął opowiadać, jaki jest strasz­nie głodny. Mama nie zareagowała i patrzyła gdzieś obok nas, aż Jan poczęstował ją regatą. Podał jej ogień, a ona, wkładając złoty ustnik między wargi, uśmiechnęła się do Matzeratha, bo wiedziała, że nie lubił, kiedy paliła w miejscach publicznych.
Wysiedliśmy przy placu Maksa Halbego i mama wzięła jednak pod rękę Matzeratha, nie zaś Jana, jak oczekiwałem. Jan szedł obok mnie, trzymał mnie za rękę i dopalał papierosa mamy.
Na Labesa katolickie panie domu wciąż jeszcze trzepały swoje dywany. Podczas gdy Matzerath otwierał mieszkanie, zobaczyłem na schodach panią Kater, która mieszkała na czwartym piętrze obok trębacza Meyna. Sinoczerwonymi grubymi rękami przytrzymywała zwinięty brązowawy dywan zarzucony na prawe ramię. Pod obu pa­chami sterczały jej jasne, zlepione od potu i przesycone solą włosy. Dywan zwisał z przodu i z tyłu. Równie dobrze mogłaby nieść na ramieniu pijanego męża; ale jej mąż już nie żył. Gdy przeniosła koło nas swoje sadło w błyszczącej czarnej taftowej spódnicy, zaleciała mnie jej woń: amoniak, ogórki, karbid - pewnie miała miesiączkę.

Brak komentarzy: