Człowiek zostawił wszystko, popłynął przez wielką wodę, przybył do Ameryki i stał się bogaty. Chcę już skończyć z moim dziadkiem, obojętnie, czy nazywał się po polsku Kolaczek, po kaszubsku Koljaiczek, czy po amerykańsku Joe Colchic.
Niełatwo jest na zwykłym blaszanym bębenku, dostępnym w sklepach z zabawkami i domach towarowych, wystukać drewniane, spływające rzeką niemal aż po horyzont tratwy. Mimo to udało mi się wystukać port drzewny, całe dryfujące drewno kołyszące się w rzecznych zatokach, uwięzione w trzcinie, z mniejszym już wysiłkiem zaś pochylnie stoczni Schichaua, stoczni Klawittera, licznych, częściowo zajmujących się tylko naprawami warsztatów szkutniczych, składnicę złomu w fabryce wagonów, magazyny pełne jełkich orzechów kokosowych w fabryce margaryny, wszystkie znane mi zakamarki Wyspy Spichrzów. Dziadek nie żyje, nie daje mi odpowiedzi, nie okazuje żadnego zainteresowania cesarskimi wodowaniami, trwającą często dziesiątki lat, rozpoczynającą się od wodowania zagładą statku, który w tym wypadku nazywał się „Columbus”, nazywany był także chlubą floty, wziął oczywiście kurs na Amerykę i później został zatopiony albo sam się zatopił, może też został wydobyty i przebudowany, przemianowany albo pocięty na złom. Być może ów „Columbus” tylko dał nurka, poszedł w ślady mojego dziadka i dziś ze swoimi czterdziestoma tysiącami ton, z palarnią, salą gimnastyczną z marmuru, basenem pływackim i kabinami do masażu dryfuje, powiedzmy, w liczącej sześć tysięcy metrów toni Rowu Filipińskiego czy Gębiny Emdeńskiej: można o tym przeczytać w „Weyerze” albo w kalendarzach morskich - sądzę, że pierwszy lub drugi „Columbus” zatopił się sam, bo kapitan nie chciał przeżyć jakiejś hańby związanej z wojną.
Część tratwianej historii odczytałem Brunowi, potem, prosząc o bezstronność, zadałem nurtujące mnie pytanie.
- Piękna śmierć! - zachwycił się Bruno i z pomocą sznurków zaczął od razu przeobrażać mojego dziadka-topielca w jeden ze swoich węźlastych stworów. Miałem zadowolić się jego odpowiedzią i nie emigrować w szaleńczych myślach do USA z zamiarem wyłudzenia spadku.
Moi przyjaciele Klepp i Vittlar przyszli do mnie z wizytą. Klepp przyniósł płytę jazzową z dwoma kawałkami Kinga Olivera, Vittlar krygując się wręczył mi czekoladowe serce zawieszone na różowej wstążce. Wyprawiali najróżniejsze hece, parodiowali sceny z mojego procesu, a ja, żeby im sprawić przyjemność, udawałem dobry humor, jak we wszystkie dni odwiedzin, i śmiałem się nawet z najgłupszych żartów. I mimochodem, zanim Klepp zdążył przystąpić do nieodzownego wykładu na temat związków między jazzem a marksizmem, opowiedziałem historię człowieka, który w dziewięćset trzynastym, a więc na krótko przedtem, nim się zaczęło, znalazł się pod tratwą ciągnącą się prawie bez końca i więcej już się nie wynurzył; nie znaleziono nawet jego zwłok.
Na moje pytanie - rzuciłem je swobodnie, z ostentacyjnym znudzeniem - Klepp niechętnie obrócił głowę na otłuszczonej szyi, rozpiął się i zapiął, naśladował ruchy pływaka i udawał, że znajduje się pod tratwą. W końcu wymigał się, brak odpowiedzi składając na karb zbyt wczesnego popołudnia.
Vittlar trzymał się sztywno, założył nogę na nogę, uważając przy tym na zaprasowany kant, okazywał ową wytworną, ekstrawagancką wyniosłość, właściwą chyba jeszcze tylko aniołom w niebie: - Znajduję się na tratwie. Ładnie jest na tratwie. Komary mnie tną, to jest dokuczliwe... Znajduję się pod tratwą. Komary mnie nie tną, to jest przyjemne. Myślę, że można by żyć pod tratwą, gdyby człowiek nie zamierzał jednocześnie, przebywając na tratwie, pozwolić się ciąć komarom.
Vittlar zrobił swoją wypróbowaną pauzę, przyjrzał mi się bacznie, potem, jak zawsze, gdy chce upodobnić się do sowy, uniósł z natury już wysokie brwi i powiedział z teatralną przesadą:
- Przypuszczam, że w wypadku topielca, w wypadku człowieka pod tratwą, chodziło o twojego ciotecznego, jeśli już nie rodzonego dziadka. Ponieważ jako cioteczny, a w dużo większym stopniu jako rodzony dziadek czuł się wobec ciebie zobowiązany, postradał życie; bo nic nie byłoby dla ciebie bardziej uciążliwe niż posiadanie żyjącego dziadka. Jesteś nie tylko mordercą ciotecznego dziadka, jesteś mordercą rodzonego dziadka! Ponieważ jednak on, jak to chętnie czyni każdy prawdziwy dziadek, chciał cię trochę ukarać, pozbawił cię satysfakcji wnuka, który wskazuje na obrzmiałe od wody zwłoki i używa takich słów jak: „Spójrzcie na mojego martwego dziadka. To bohater! Utonął, kiedy tamci go ścigali”. Twój dziadek pozbawił świat i wnuka swoich zwłok, żeby przyszłe pokolenie i wnuk długo jeszcze mogli się nim zajmować. - Potem, z jednego patosu przeskakującego w inny, podstępny, nachylony lekko, udający pojednanie Vittlar: - Ameryka, ciesz się, Oskarze! Masz przed sobą cel, zadanie. Tutaj cię uniewinnią, wypuszczą. Dokąd się zwrócisz, jeśli
nie do Ameryki, gdzie odnajduje się wszystko, nawet zaginionego dziadka!
Jakkolwiek drwiąca i głęboko obraźliwa była odpowiedź Vittlara, dawała mi jednak więcej pewności niż ledwie odróżniająca życie od śmierci gadanina mojego przyjaciela Kleppa czy odpowiedź pielęgniarza Bruna, który śmierć dziadka tylko dlatego nazwał piękną, że wkrótce po niej spłynął z pochylni „Columbus” i wzburzył fale. Chwalę więc sobie Vittlarowska, konserwującą dziadków Amerykę, wytknięty cel, przykład, którym mogę się pocieszać, gdy mając dość Europy chcę wypuścić z rąk bębenek i pióro: „Pisz dalej. Oskarze, rób to dla swojego bajecznie bogatego, ale zmęczonego, handlującego drzewem w Buffalo, USA, dziadka Koljaiczka, który w swoim drapaczu bawi się zapałkami!”
Gdy Klepp i Vittlar pożegnali się i wreszcie sobie poszli, Bruno przewietrzył porządnie pokój usuwając wszystek dokuczliwy zapach przyjaciół. Wtedy znów sięgnąłem po bębenek, nie przywoływałem już jednak bali z ukrywających śmierć tratw, lecz wybijałem ów szybki, skoczny rytm, któremu od sierpnia dziewięćset czternastego musieli poddać się wszyscy. Nie da się więc uniknąć, że i mój tekst, aż do chwili moich narodzin, odtworzy w wielkim skrócie drogę owego żałobnego orszaku, jaki dziadek zostawił w Europie.
Gdy Koljaiczek zniknął pod tratwą, na pomoście tartaku wśród flisackich rodzin trwożyła się o niego moja babka z córką Agnieszką, Wincenty Broński i jego siedemnastoletni syn Jan. Nieco na uboczu stał Grzegorz Koljaiczek, starszy brat Józefa, którego wezwano do miasta na przesłuchanie. Ów Grzegorz miał zawsze dla policji jedną i tę samą odpowiedź: „Brata to jakbym wcale nie znał. W gruncie rzeczy wiem tylko, że mu na imię Józef, a jak widziałem go ostatni raz, miał chyba dziesięć, może dwanaście lat. Buty mi czyścił i chodził po piwo, jeśli oboje z matką chcieliśmy się napić”.
Choć okazało się, że prababka była piwoszką, z odpowiedzi Grzegorza Koljaiczka nic policji nie przyszło. Za to z istnienia starszego Koljaiczka przyszło coś mojej babce Annie. Grzegorz, który całe lata spędził w Szczecinie, Berlinie, a ostatnio w Pile, pozostał w Gdańsku, znalazł pracę w prochowni „Bastionu Królik” i po roku, gdy wszystkie komplikacje, jak małżeństwo z fałszywym Wranką, zostały wyjaśnione i odłożone do akt, ożenił się z moją babką, która z Koljaiczkami nie chciała się rozstać, która nigdy, w każdym razie w tak szybkim tempie, nie wyszłaby za Grzegorza, gdyby nie był Koljaiczkiem.
Praca w prochowni ustrzegła Grzegorza przed barwnym, a niebawem szarym mundurem. Mieszkali we trójkę w tym samym półtoraizbowym mieszkaniu, które przez wiele lat dawało schronienie podpalaczowi. Okazało się jednak, że Koljaiczek Koljaiczkowi nierówny, gdyż zaledwie po roku małżeństwa babka była zmuszona wynająć stojący akurat pustką sklep w suterenie kamienicy na Przeróbce i sprzedając różności, od szpilki po główkę kapusty, szukać zarobku, bo choć Grzegorz w prochowni zarabiał turę pieniędzy, w domu nie dawał ani grosza na najpotrzebniejsze wydatki, lecz wszystko przepijał. O ile Grzegorz, prawdopodobnie po mojej prababce, był pijanicą, o tyle mój dziadek Józef należał do ludzi, którzy co pewien czas lubią sobie gardło przepłukać. Grzegorz nie pił dlatego, że był smutny. Nawet kiedy zdawał się wesoły, co zdarzało się rzadko, bo cierpiał na melancholię, nie pił dla rozweselenia. Pił, bo wszystkie rzeczy, także alkohol, zgłębiał gruntownie. Nikt nie widział, by Grzegorz Koljaiczek kiedykolwiek zostawił nie dopity kieliszek jałowcówki.
Moja mama, podówczas pulchna piętnastoletnia dziewczyna, robiła co mogła, pomagała w sklepie, naklejała kupony z kartek żywnościowych, w soboty roznosiła towary i pisała niezręczne, lecz fantazyjne ponaglenia, które miały ściągać długi od kupującej na kredyt klienteli. Szkoda, że nie mam żadnego z tych listów. Jakżeby to było pięknie, gdybym w tym miejscu mógł przytoczyć parę na pół dziecinnych, na pół dziewczęcych rozpaczliwych apeli półsieroty, bo Grzegorz Koljaiczek nie był pełnowartościowym ojczymem. Moja babka i jej córka miały niemało kłopotów, żeby swoją wypełnioną najczęściej miedzią i skąpą ilością srebra kasę, która składała się z dwóch leżących jeden na drugim blaszanych talerzy, uchronić przed melancholijnym Koljaiczkowym wzrokiem zawsze spragnionego prochownika. Dopiero gdy w dziewięćset siedemnastym Grzegorz Koljaiczek umarł na grypę, dochody sklepiku wzrosły trochę, ale nie za wiele; bo czymże jeszcze można było handlować w dziewięćset siedemnastym?
Pokój w półtoraizbowym mieszkaniu, który od śmierci prochownika stał pusty, gdyż moja mama, lękając się piekła, nie chciała się tam wprowadzić, zajął Jan Broński, wówczas mniej więcej dwudziestoletni kuzyn mamy, który opuścił Bysewo i swojego ojca Wincentego, aby z dobrym świadectwem ukończenia gimnazjum w Kartuzach i po odbytej praktyce w urzędzie pocztowym powiatowego miasteczka rozpocząć teraz na Poczcie Głównej Gdańsk przeciętną karierę urzędniczą. Prócz walizki Jan sprowadził do mieszkania ciotki olbrzymi zbiór znaczków pocztowych. Zbierał już od najmłodszych lat, miał więc do poczty nie tylko zawodowy, lecz także osobisty, zawsze ciepły stosunek. Wątły, lekko pochylony młody człowiek miał dość ładną, owalną, może trochę zbyt słodką twarz i wyłupiaste niebieskie oczy, tak że moja mama, wówczas siedemnastoletnia dziewczyna, mogła się w nim zakochać. Jan już trzykrotnie stawał przed komisją poborową, ale za każdym razem zwalniano go z uwagi na kiepski stan zdrowia; co w tamtych czasach, gdy wszystkich jako tako trzymających się prosto wysyłano pod Verdun, aby na ziemi francuskiej wyciągnęli się poziomo na wieczność, mówiło dość o konstytucji Jana Brońskiego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz