poniedziałek, 9 czerwca 2008

Człowiek zostawił wszystko, popłynął przez wielką wodę, przy­był do Ameryki i stał się bogaty. Chcę już skończyć z moim dziad­kiem, obojętnie, czy nazywał się po polsku Kolaczek, po kaszubsku Koljaiczek, czy po amerykańsku Joe Colchic.

Niełatwo jest na zwykłym blaszanym bębenku, dostępnym w skle­pach z zabawkami i domach towarowych, wystukać drewniane, spły­wające rzeką niemal aż po horyzont tratwy. Mimo to udało mi się wystukać port drzewny, całe dryfujące drewno kołyszące się w rzecz­nych zatokach, uwięzione w trzcinie, z mniejszym już wysiłkiem zaś pochylnie stoczni Schichaua, stoczni Klawittera, licznych, częścio­wo zajmujących się tylko naprawami warsztatów szkutniczych, skład­nicę złomu w fabryce wagonów, magazyny pełne jełkich orzechów kokosowych w fabryce margaryny, wszystkie znane mi zakamarki Wyspy Spichrzów. Dziadek nie żyje, nie daje mi odpowiedzi, nie okazuje żadnego zainteresowania cesarskimi wodowaniami, trwają­cą często dziesiątki lat, rozpoczynającą się od wodowania zagładą statku, który w tym wypadku nazywał się „Columbus”, nazywany był także chlubą floty, wziął oczywiście kurs na Amerykę i później został zatopiony albo sam się zatopił, może też został wydobyty i przebudowany, przemianowany albo pocięty na złom. Być może ów „Columbus” tylko dał nurka, poszedł w ślady mojego dziadka i dziś ze swoimi czterdziestoma tysiącami ton, z palarnią, salą gim­nastyczną z marmuru, basenem pływackim i kabinami do masażu dryfuje, powiedzmy, w liczącej sześć tysięcy metrów toni Rowu Fili­pińskiego czy Gębiny Emdeńskiej: można o tym przeczytać w „Weyerze” albo w kalendarzach morskich - sądzę, że pierwszy lub drugi „Columbus” zatopił się sam, bo kapitan nie chciał przeżyć jakiejś hańby związanej z wojną.

Część tratwianej historii odczytałem Brunowi, potem, prosząc o bezstronność, zadałem nurtujące mnie pytanie.

- Piękna śmierć! - zachwycił się Bruno i z pomocą sznurków zaczął od razu przeobrażać mojego dziadka-topielca w jeden ze swo­ich węźlastych stworów. Miałem zadowolić się jego odpowiedzią i nie emigrować w szaleńczych myślach do USA z zamiarem wyłu­dzenia spadku.

Moi przyjaciele Klepp i Vittlar przyszli do mnie z wizytą. Klepp przyniósł płytę jazzową z dwoma kawałkami Kinga Olivera, Vittlar krygując się wręczył mi czekoladowe serce zawieszone na różowej wstążce. Wyprawiali najróżniejsze hece, parodiowali sceny z moje­go procesu, a ja, żeby im sprawić przyjemność, udawałem dobry humor, jak we wszystkie dni odwiedzin, i śmiałem się nawet z naj­głupszych żartów. I mimochodem, zanim Klepp zdążył przystąpić do nieodzownego wykładu na temat związków między jazzem a mark­sizmem, opowiedziałem historię człowieka, który w dziewięćset trzy­nastym, a więc na krótko przedtem, nim się zaczęło, znalazł się pod tratwą ciągnącą się prawie bez końca i więcej już się nie wynurzył; nie znaleziono nawet jego zwłok.

Na moje pytanie - rzuciłem je swobodnie, z ostentacyjnym znu­dzeniem - Klepp niechętnie obrócił głowę na otłuszczonej szyi, roz­piął się i zapiął, naśladował ruchy pływaka i udawał, że znajduje się pod tratwą. W końcu wymigał się, brak odpowiedzi składając na karb zbyt wczesnego popołudnia.

Vittlar trzymał się sztywno, założył nogę na nogę, uważając przy tym na zaprasowany kant, okazywał ową wytworną, ekstrawaganc­ką wyniosłość, właściwą chyba jeszcze tylko aniołom w niebie: - Znajduję się na tratwie. Ładnie jest na tratwie. Komary mnie tną, to jest dokuczliwe... Znajduję się pod tratwą. Komary mnie nie tną, to jest przyjemne. Myślę, że można by żyć pod tratwą, gdyby człowiek nie zamierzał jednocześnie, przebywając na tratwie, pozwolić się ciąć komarom.

Vittlar zrobił swoją wypróbowaną pauzę, przyjrzał mi się bacz­nie, potem, jak zawsze, gdy chce upodobnić się do sowy, uniósł z natury już wysokie brwi i powiedział z teatralną przesadą:

- Przypuszczam, że w wypadku topielca, w wypadku człowieka pod tratwą, chodziło o twojego ciotecznego, jeśli już nie rodzonego dziadka. Ponieważ jako cioteczny, a w dużo większym stopniu jako rodzony dziadek czuł się wobec ciebie zobowiązany, postradał ży­cie; bo nic nie byłoby dla ciebie bardziej uciążliwe niż posiadanie żyjącego dziadka. Jesteś nie tylko mordercą ciotecznego dziadka, jesteś mordercą rodzonego dziadka! Ponieważ jednak on, jak to chęt­nie czyni każdy prawdziwy dziadek, chciał cię trochę ukarać, pozba­wił cię satysfakcji wnuka, który wskazuje na obrzmiałe od wody zwłoki i używa takich słów jak: „Spójrzcie na mojego martwego dziad­ka. To bohater! Utonął, kiedy tamci go ścigali”. Twój dziadek pozba­wił świat i wnuka swoich zwłok, żeby przyszłe pokolenie i wnuk długo jeszcze mogli się nim zajmować. - Potem, z jednego patosu przeskakującego w inny, podstępny, nachylony lekko, udający po­jednanie Vittlar: - Ameryka, ciesz się, Oskarze! Masz przed sobą cel, zadanie. Tutaj cię uniewinnią, wypuszczą. Dokąd się zwrócisz, jeśli

nie do Ameryki, gdzie odnajduje się wszystko, nawet zaginionego dziadka!

Jakkolwiek drwiąca i głęboko obraźliwa była odpowiedź Vittlara, dawała mi jednak więcej pewności niż ledwie odróżniająca życie od śmierci gadanina mojego przyjaciela Kleppa czy odpowiedź pie­lęgniarza Bruna, który śmierć dziadka tylko dlatego nazwał piękną, że wkrótce po niej spłynął z pochylni „Columbus” i wzburzył fale. Chwalę więc sobie Vittlarowska, konserwującą dziadków Amerykę, wytknięty cel, przykład, którym mogę się pocieszać, gdy mając dość Europy chcę wypuścić z rąk bębenek i pióro: „Pisz dalej. Oskarze, rób to dla swojego bajecznie bogatego, ale zmęczonego, handlujące­go drzewem w Buffalo, USA, dziadka Koljaiczka, który w swoim drapaczu bawi się zapałkami!”

Gdy Klepp i Vittlar pożegnali się i wreszcie sobie poszli, Bruno przewietrzył porządnie pokój usuwając wszystek dokuczliwy zapach przyjaciół. Wtedy znów sięgnąłem po bębenek, nie przywoływałem już jednak bali z ukrywających śmierć tratw, lecz wybijałem ów szyb­ki, skoczny rytm, któremu od sierpnia dziewięćset czternastego mu­sieli poddać się wszyscy. Nie da się więc uniknąć, że i mój tekst, aż do chwili moich narodzin, odtworzy w wielkim skrócie drogę owego żałobnego orszaku, jaki dziadek zostawił w Europie.

Gdy Koljaiczek zniknął pod tratwą, na pomoście tartaku wśród flisackich rodzin trwożyła się o niego moja babka z córką Agniesz­ką, Wincenty Broński i jego siedemnastoletni syn Jan. Nieco na uboczu stał Grzegorz Koljaiczek, starszy brat Józefa, którego we­zwano do miasta na przesłuchanie. Ów Grzegorz miał zawsze dla policji jedną i tę samą odpowiedź: „Brata to jakbym wcale nie znał. W gruncie rzeczy wiem tylko, że mu na imię Józef, a jak widzia­łem go ostatni raz, miał chyba dziesięć, może dwanaście lat. Buty mi czyścił i chodził po piwo, jeśli oboje z matką chcieliśmy się napić”.

Choć okazało się, że prababka była piwoszką, z odpowiedzi Grze­gorza Koljaiczka nic policji nie przyszło. Za to z istnienia starszego Koljaiczka przyszło coś mojej babce Annie. Grzegorz, który całe lata spędził w Szczecinie, Berlinie, a ostatnio w Pile, pozostał w Gdań­sku, znalazł pracę w prochowni „Bastionu Królik” i po roku, gdy wszystkie komplikacje, jak małżeństwo z fałszywym Wranką, zostały wyjaśnione i odłożone do akt, ożenił się z moją babką, która z Koljaiczkami nie chciała się rozstać, która nigdy, w każdym razie w tak szybkim tempie, nie wyszłaby za Grzegorza, gdyby nie był Koljaiczkiem.

Praca w prochowni ustrzegła Grzegorza przed barwnym, a nieba­wem szarym mundurem. Mieszkali we trójkę w tym samym półtoraizbowym mieszkaniu, które przez wiele lat dawało schronienie pod­palaczowi. Okazało się jednak, że Koljaiczek Koljaiczkowi nierówny, gdyż zaledwie po roku małżeństwa babka była zmuszona wynająć stojący akurat pustką sklep w suterenie kamienicy na Przeróbce i sprzedając różności, od szpilki po główkę kapusty, szukać zarobku, bo choć Grzegorz w prochowni zarabiał turę pieniędzy, w domu nie dawał ani grosza na najpotrzebniejsze wydatki, lecz wszystko prze­pijał. O ile Grzegorz, prawdopodobnie po mojej prababce, był pijanicą, o tyle mój dziadek Józef należał do ludzi, którzy co pewien czas lubią sobie gardło przepłukać. Grzegorz nie pił dlatego, że był smut­ny. Nawet kiedy zdawał się wesoły, co zdarzało się rzadko, bo cier­piał na melancholię, nie pił dla rozweselenia. Pił, bo wszystkie rze­czy, także alkohol, zgłębiał gruntownie. Nikt nie widział, by Grzegorz Koljaiczek kiedykolwiek zostawił nie dopity kieliszek jałowcówki.

Moja mama, podówczas pulchna piętnastoletnia dziewczyna, ro­biła co mogła, pomagała w sklepie, naklejała kupony z kartek żyw­nościowych, w soboty roznosiła towary i pisała niezręczne, lecz fan­tazyjne ponaglenia, które miały ściągać długi od kupującej na kredyt klienteli. Szkoda, że nie mam żadnego z tych listów. Jakżeby to było pięknie, gdybym w tym miejscu mógł przytoczyć parę na pół dzie­cinnych, na pół dziewczęcych rozpaczliwych apeli półsieroty, bo Grzegorz Koljaiczek nie był pełnowartościowym ojczymem. Moja babka i jej córka miały niemało kłopotów, żeby swoją wypełnioną najczęściej miedzią i skąpą ilością srebra kasę, która składała się z dwóch leżących jeden na drugim blaszanych talerzy, uchronić przed melancholijnym Koljaiczkowym wzrokiem zawsze spragnionego prochownika. Dopiero gdy w dziewięćset siedemnastym Grzegorz Koljaiczek umarł na grypę, dochody sklepiku wzrosły trochę, ale nie za wiele; bo czymże jeszcze można było handlować w dziewięćset siedemnastym?

Pokój w półtoraizbowym mieszkaniu, który od śmierci prochow­nika stał pusty, gdyż moja mama, lękając się piekła, nie chciała się tam wprowadzić, zajął Jan Broński, wówczas mniej więcej dwudzie­stoletni kuzyn mamy, który opuścił Bysewo i swojego ojca Wincen­tego, aby z dobrym świadectwem ukończenia gimnazjum w Kartu­zach i po odbytej praktyce w urzędzie pocztowym powiatowego miasteczka rozpocząć teraz na Poczcie Głównej Gdańsk przeciętną karierę urzędniczą. Prócz walizki Jan sprowadził do mieszkania ciot­ki olbrzymi zbiór znaczków pocztowych. Zbierał już od najmłodszych lat, miał więc do poczty nie tylko zawodowy, lecz także osobi­sty, zawsze ciepły stosunek. Wątły, lekko pochylony młody człowiek miał dość ładną, owalną, może trochę zbyt słodką twarz i wyłupiaste niebieskie oczy, tak że moja mama, wówczas siedemnastoletnia dziew­czyna, mogła się w nim zakochać. Jan już trzykrotnie stawał przed komisją poborową, ale za każdym razem zwalniano go z uwagi na kiepski stan zdrowia; co w tamtych czasach, gdy wszystkich jako tako trzymających się prosto wysyłano pod Verdun, aby na ziemi francuskiej wyciągnęli się poziomo na wieczność, mówiło dość o konstytucji Jana Brońskiego

Brak komentarzy: