środa, 11 czerwca 2008

Kobietom z tamtych czasów to spojrzenie w połączeniu z odpo­wiednią postawą udaje się rzadziej. Nawet moja babka Anna, która przecież, Bóg mi świadkiem, była kimś, na zdjęciach sprzed pierw­szej wojny kryguje się z niemądrym uśmieszkiem i nie pozwala ani trochę domyślać się udzielającej schronienia rozpiętości jej czterech opadających jedna na drugą, tu pominiętych spódnic.
Uśmiechały się jeszcze podczas wojny do pstrykającego, tańczą­cego pod czarnym suknem fotografa. Widzę przed sobą aż dwadzie­ścia trzy siostry miłosierdzia, wśród nich mama jako młodsza pielę­gniarka szpitala wojskowego na Srebrzysku, onieśmielone, skupione wokół lekarza w stopniu kapitana, który udzielał im oparcia na twar­dym kartonie wielkości dwóch pocztówek. Nieco swobodniej wy­glądają szpitalne damy w upozowanej scenie balu kostiumowego, w którym wzięli udział również żołnierze ozdrowieńcy. Mama zdo­bywa się na przymrużenie oka i przesłanego ręką całusa, który mimo jej anielskich skrzydeł i włosów z lamety ma oznaczać: anioły też mają płeć. Klęczący przed nią Matzerath wybrał sobie przebranie, w którym bardzo chętnie chodziłby na co dzień: występuje jako wy­wijający chochlą kucharz w wykrochmalonym czepku. Natomiast w mundurze, udekorowany Krzyżem Żelaznym II klasy, i on, jak Koljaiczkowie i Brońscy, spogląda prosto przed siebie z tragiczną świadomością i góruje nad kobietami na wszystkich zdjęciach.
Po wojnie pokazywano inną twarz. Mężczyźni patrzą trochę jak­by wysadzeni z siodła, i to kobiety umieją teraz ustawiać się do foto­grafii, mają powody spoglądać poważnie, nawet uśmiechając się nie chcą zatrzeć podkładu doznanego bólu. Do twarzy im, kobietom lat dwudziestych, z tym smutkiem. Czyż nie udaje się im, siedząc, stojąc i półleżąc, przyklejając do skroni czarnowłose półksiężyce, zadzierz­gnąć pojednawczej więzi między Madonną a sprzedajnością?
Zdjęcie mojej dwudziestotrzyletniej mamy - robione tuż przed jej ciążą - ukazuje młodą kobietę, która lekko pochyla okrągłą, spo­kojnie ukształtowaną głowę na gładkiej, mięsistej szyi, każdemu, kto na nią patrzy, spogląda jednak prosto w twarz, łagodzi czysto zmy­słowe kontury wspomnianym już smętnym uśmiechem i parą oczu, które, jak się wydaje, przywykły raczej szaro niż niebiesko obserwo­wać dusze bliźnich i własną duszę niby konkretny przedmiot, po­wiedzmy: filiżankę do kawy lub cygarniczkę. Słówko „uduchowio­ne” nie wystarczyłoby jednak, gdybym poprzedził nim jako przymiotnikiem spojrzenie mamy.
Nie ciekawsze, ale łatwiejsze do oceny i dlatego bardziej poucza­jące są fotografie grupowe z owych czasów. Zdumiewające, o ileż piękniejsze i bardziej dziewicze były stroje ślubne, kiedy podpisy­wano traktat w Rapallo. Matzerath na ślubnym zdjęciu ma jeszcze sztywny kołnierzyk. Wygląda dobrze, elegancko, niemal intelektual­nie. Prawą nogę wysuwa naprzód, chciałby pewnie wyglądać jak ówczesny aktor filmowy, na przykład Harry Liedtke. Noszono się wówczas krótko. Dziewicza suknia mojej dziewiczej mamy, biała plisowana spódniczka z tysiącem fałd, sięga ledwie za kolana, uka­zuje jej zgrabne nogi z delikatnymi stopkami baletnicy w białych pantoflach na klamerki. Na innych odbitkach cisną się wszyscy go­ście weselni. Wśród ubranych z miejska i pozujących do fotografii postaci prowincjonalną surowością i budzącą zaufanie niepewnością wyróżniają się stale babka Anna i jej nawiedzony brat Wincenty. Jan Broński, który przecież, podobnie jak moja mama, wywodzi się z tych samych kartoflisk co jego ciotka i oddany Najświętszej Pa­nience ojciec, potrafi ukryć chłopskie, kaszubskie pochodzenie pod odświętną elegancją polskiego referendarza. Choć stoi drobny i za­grożony wśród ludzi zdrowych i rozsiadłych, jego niezwykłe oczy, niemal kobieca regularność rysów stanowią, mimo że stanął z boku, centrum każdej fotografii.
Już od dłuższego czasu przyglądam się grupie, którą sfotografo­wano wkrótce po weselu. Muszę sięgnąć po bębenek i przed mato­wym, brązowawym czworobokiem, uderzając pałeczkami w polakierowaną blachę, spróbować ożywić widoczną na kartonie trzyosobową konstelację.
Okazja do tego zdjęcia nadarzyła się na rogu Magdeburskiej i Poligonowej koło polskiego domu akademickiego, a wiec w miesz­kaniu Brońskich, bo w głębi widać zalany słońcem, do połowy ople­ciony pnącą fasolą balkon, taki jakie były przyklejone tylko do miesz­kań polskiego osiedla. Mama siedzi, Matzerath i Jan Broński stoją. Ale jak ona siedzi i jak ci dwaj stoją! Przez jakiś czas byłem na tyle głupi, że szkolnym cyrklem, który Bruno musiał mi kupić, linijką i ekierką chciałem wymierzyć konstrukcję tego triumwiratu - bo mama z powodzeniem zastępowała mężczyznę. Kąt nachylenia szyi, trój­kąt o nierównych ramionach, doszło do przesunięć równoległych, do wprowadzonej siłą kongruencji, do zataczanych cyrklem kół, które przecinały się znacząco poza zdjęciem, a więc w zieleni pnącej fasoli i dawały punkt, bo szukałem punktu, wierząc w punkt, łaknąc punk­tu, dążyłem do punktu oparcia, punktu wyjścia, jeśli nawet nie punk­tu widzenia.

Brak komentarzy: