sobota, 7 czerwca 2008

Na moim blogu panuje chaos i zaniedbanie! Tylko dlaczego!? Otóż muszę się z tego wytłumaczyć, wpisy z prawie dwóch lekko zbiłem w kupę, ponieważ przenosiłem się z innego serwisu tutaj.
Nie będę ukrywał: jestem pensjonariuszem zakładu dla nerwowo chorych, mój pielęgniarz obserwuje mnie, bodaj ani na chwilę nie spuszcza z oka; w drzwiach bowiem jest judasz, a oko pielęgniarza ma w sobie ów brąz, który mnie, niebieskookiego, nie potrafi przej­rzeć.

Mój pielęgniarz nie może więc być moim wrogiem. Polubiłem go, opowiadam podglądaczowi zza drzwi, ledwie wejdzie do poko­ju, zdarzenia z mojego życia, aby mimo judasza, który mu przeszka­dza, poznał mnie. Poczciwiec ceni widać moje opowieści, bo gdy tylko mu coś nałgam, pokazuje mi, żeby się odwdzięczyć, swoją naj­nowszą kompozycję z supłów. Czy jest artystą, wydaje się wątpliwe. Wystawa jego dzieł spotkałaby się jednak z dobrym przyjęciem pra­sy, ściągnęłaby także garść nabywców. Ze zwyczajnych sznurków, które po godzinach odwiedzin zbiera w pokojach swoich pacjentów i rozplątuje, wyplata pogmatwane węźlaste stwory, potem zanurza je w gipsie, a gdy zastygną, osadza na drutach, sterczących w drewnia­nych podstawkach.

Często nosi się z myślą wykorzystania w swej twórczości koloru, ja mu odradzam, wskazuję na moje biało lakierowane metalowe łóż­ko i proszę, by wyobraził sobie to najdoskonalsze z łóżek barwnie wymalowane. Przerażony załamuje wówczas swoje pielęgniarskie ręce, w nieco zbyt drętwej twarzy stara się wyrazić wszystkie odcie­nie strachu na raz i wyrzeka się kolorowych planów.

Moje białe metalowe łóżko szpitalne jest zatem miarą. Dla mnie jest nawet czymś więcej: moje łóżko to cel, który wreszcie osiągną­łem, to moje pocieszenie, a mogłoby się jeszcze stać moją wiarą, gdyby kierownictwo zakładu pozwoliło mi wprowadzić pewne zmia­ny: chciałbym podwyższyć kratę łóżka, żeby już nikt nie zbliżał się do mnie zanadto.

Raz w tygodniu moją ciszę wplecioną między metalowe pręty przerywa dzień odwiedzin. Wtedy przychodzą ci, którzy chcą mnie uratować, których bawi to, że mnie kochają, którzy chcieliby we mnie cenić, szanować i poznawać siebie. Jacy są ślepi, nerwowi, jacy niewychowani. Nożyczkami do paznokci kaleczą biało lakierowaną kratę łóżka, długopisami i ołówkami chemicznymi wysmarowują na lakie­rze wydłużone, nieprzyzwoite figurki. Mój adwokat za każdym ra­zem, ledwie wrzaśnie na cały pokój swoje „halo”, wciska nylonowy kapelusz na lewy słupek w nogach łóżka. Przez całą wizytę - a ad­wokaci potrafią długo gadać — tym aktem przemocy pozbawia mnie równowagi i pogody ducha.

Gdy już goście złożą przyniesione prezenty na białym, pokrytym ceratą stoliku pod akwarelą z zawilcami, gdy już im się uda przedsta­wić mi podejmowane właśnie lub zamierzone próby ocalenia i prze­konać mnie, którego niestrudzenie pragną ocalić, o wysokim stan­dardzie swojej miłości bliźniego, znów odnajdują przyjemność we własnej egzystencji i odchodzą. Wtedy zjawia się mój pielęgniarz, żeby wywietrzyć pokój i pozbierać sznurki, którymi związane były prezenty. Nieraz po wywietrzeniu znajduje jeszcze czas, aby siedząc przy moim łóżku i rozplątując sznurki tak długo rozsiewać ciszę, aż nazywam ciszę Brunem, a Bruna ciszą.

Bruno Münsterberg - mimo zbieżności nazwisk1 mówię tu, rzecz jasna, o moim pielęgniarzu - kupił na mój rachunek pięćset arkuszy papieru do pisania. Gdyby zapas nie wystarczył, Bruno, który jest nieżonaty, bezdzietny i pochodzi z Sauerlandu, pójdzie jeszcze raz do małego sklepu papierniczego, gdzie sprzedają również zabawki, i postara się o potrzebną mi nie liniowaną przestrzeń dla mojej, miej­my nadzieję, dokładnej pamięci. Nigdy nie mógłbym prosić o tę przy­sługę moich gości, choćby adwokata czy Kleppa. Troskliwa miłość, jaka została mi przepisana, z pewnością nie pozwoliłaby przyjacio­łom przynieść i oddać do dyspozycji mojego nieustannie wydzielają­cego słowa umysłu czegoś tak niebezpiecznego jak nie zapisany pa­pier.

Kiedy powiedziałem do Bruna:

- Ach, Bruno, kupiłbyś mi pięćset arkuszy dziewiczego papieru? - Bruno spoglądając w sufit i, jakby prowokował do porównań, wy­ciągając palec w tym samym kierunku, odparł:

- Chodzi panu o biały papier, panie Oskarze.

Pozostałem przy słówku „dziewiczy” i prosiłem Bruna, żeby w sklepie też tak powiedział. Gdy późnym popołudniem wrócił z paczką wydało mi się, że kłębią się w nim różne myśli. Raz po raz długo wpatrywał się w sufit, skąd zwykle czerpie natchnienie, aż wreszcie odezwał się:

- Polecił mi pan właściwe słowo. Zażądałem dziewiczego papie­ru, a sprzedawczyni zaczerwieniła się po same uszy, zanim przynio­sła mi, co potrzeba. Obawiając się dłuższej rozmowy o sprzedaw­czyniach ze sklepów papierniczych, byłem zły na siebie, że nazwałem papier dziewiczym, toteż zachowywałem się cicho, czekając, aż Bruno wyjdzie z pokoju, i dopiero wtedy otworzyłem paczkę z pięciuset arkuszami papieru do pisania.

Niezbyt długo trzymałem i ważyłem w dłoni uparcie wyginający się plik. Odliczyłem dziesięć arkuszy, resztę schowałem w nocnej szafce, wieczne pióro znalazłem w szufladzie koło albumu z fotogra­fiami: jest pełne, nie powinno zabraknąć atramentu, jak mam zacząć?

Można rozpocząć historię od środka i przerzucając się śmiało to naprzód, to wstecz, narobić zamieszania. Można zagrać na nowocze­sność, przekreślić wszystkie czasy i odległości, a następnie oznajmić lub sprawić, by oznajmili to inni, że wreszcie, w ostatniej chwili, rozwiązało się problem przestrzeni i czasu. Można również stwier­dzić na samym początku, że w obecnej dobie napisanie powieści jest niepodobieństwem, potem jednak, niejako za swoimi plecami, przed­łożyć znakomite czytadło, aby w rezultacie uchodzić za ostatniego z powieściopisarzy, któremu jeszcze się udało. Słyszałem też, że to dobrze i skromnie brzmi, kiedy na wstępie zapewnia się uroczyście: Nie ma już powieściowych bohaterów, bo nie ma już indywiduali­stów, bo indywidualność zaginęła, bo człowiek jest samotny, bez pra­wa do indywidualnej samotności, i tworzy bezimienną i abohaterską masę. Może to i prawda, może jest w tym wszystkim jakaś racja. Co do mnie, Oskara, i mojego pielęgniarza Bruna, chciałbym jednak stwierdzić: Obaj jesteśmy bohaterami, bardzo różnymi bohaterami, on z jednej, ja z drugiej strony judasza; i kiedy on otwiera drzwi, to obaj w dalszym ciągu, mimo całej przyjaźni i samotności, nie jeste­śmy bezimienną i abohaterską masą.

Zaczynam od czasów odległych; gdyż swojego życia nie powi­nien opisywać nikt, kto nie zdobędzie się na cierpliwość, aby przed zabraniem się do własnej egzystencji wspomnieć przynajmniej poło­wę swoich dziadków. Wam wszystkim, którzy poza murami mojego zakładu musicie wieść zawikłane życie, wam, przyjaciołom i coty­godniowym gościom, którzy nie wiecie nic o moim zapasie papieru, przedstawiam babkę Oskara ze strony matki.

Pewnego październikowego popołudnia moja babka Anna Brońska siedziała w swoich spódnicach na skraju kartofliska. Przed połu­dniem można by się było przekonać, jak zręcznie umiała zgrabiać zwiędłe zielsko na porządne sterty, w południe zjadła chleb ze smalcem przyprawiony syropem, potem ostatni raz skopała zagon, wreszcie usiadła w swoich spódnicach między dwoma pełnymi koszami. Przed ustawionymi pionowo, skierowanymi czubkami ku sobie podeszwa­mi trzewików tliło się ognisko z naci ziemniaczanej, niekiedy odzy­wające astmatycznie, smużące się płaskim i rozwleczonym dymem ponad leciutko nachyloną skorupą ziemi. Było to w roku osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, babka siedziała w sercu Kaszub, w pobliżu Bysewa, jeszcze bliżej cegielni, siedziała mając przed sobą Rębiechowo, za sobą Firogę, zwrócona ku drodze na Brętowo, mię­dzy Tczewem a Kartuzami, siedziała plecami do czarnego lasu wo­kół Złotej Karczmy i leszczynowym kijem nadpalonym u końca wsu­wała ziemniaki w gorący popiół.

Jeśli przed chwilą wymieniłem specjalnie spódnice mojej babki, jeśli powiedziałem, mam nadzieję, dość wyraźnie: siedziała w swo­ich spódnicach - ba! zatytułowałem cały rozdział: Obszerna spód­nica, to dlatego że wiem, co jestem winien tej części garderoby. Babka nie nosiła jednej tylko spódnicy, nosiła ich cztery, jedną na drugiej. Nie znaczy to wcale, że ubierała się w jedną wierzchnią spódnicę i trzy halki; ubierała się w cztery tak zwane wierzchnie spódnice, jedna miała na sobie następną, ona zaś nosiła wszystkie cztery we­dług systemu, który co dzień zmieniał ich kolejność. Co wczoraj było na wierzchu, dzisiaj znajdowało się pod spodem; druga spód­nica stawała się trzecią. Ta, co jeszcze wczoraj była trzecia, dzisiaj przylegała do skóry. Tamta, wczoraj jej najbliższa, dzisiaj ukazywa­ła dokładnie swój wzór, mianowicie żaden: spódnice mojej babki Anny Brońskiej, jedna w drugą, przekładały ponad wszystko ten sam ziemniaczanobury walor. Musiało jej być dobrze w tym kolo­rze.

Poza tym kolorytem spódnice mojej babki cechowała ekstrawa­gancka rozrzutność w szafowaniu materiałem. Zaokrąglały się bu­fiasto, wzdymały się, gdy nadciągał wiatr, wiotczały, gdy ustawał, trzepotały, gdy przemykał obok, i całą czwórką powiewały przed babką, gdy dmuchał jej w plecy. Siadając zbierała spódnice wokół siebie.

Oprócz czterech wzdymających się ciągle, zwisających, układa­jących się w fałdy lub sztywno i pusto przy jej łóżku spódnic babka miała jeszcze piątą spódnicę. Nie różniła się ona niczym od czterech pozostałych ziemniaczanoburych sztuk. Zresztą owa piąta spódnica nie była zawsze tą samą piątą spódnicą. Podobnie jak jej siostry pod­legała prawom wymiany, należała do czterech noszonych spódnic i jak one, gdy przyszedł jej czas, musiała co piąty piątek trafić do balii, w sobotę na sznur do bielizny pod oknem kuchni, a po wy­schnięciu na deskę do prasowania.

1 Hugo Münsterberg (1863-1916) - niemiecki filozof i psycholog.

Brak komentarzy: