środa, 18 czerwca 2008

Matzerath już o dziewiątej wyszedł z domu. Pomogłem mu jesz­cze oczyścić brązowe sztylpy, by zdążył na czas. Nawet o tak wcze­snej porze było już nieznośnie gorąco i on, zanim znalazł się na dwo­rze, wypacał ciemne, rosnące plamy pod pachami partyjnej koszuli - punktualnie o wpół do dziesiątej zjawił się Jan Broński w przewiew­nie jasnym letnim ubraniu, w ażurowych jasnoszarych półbutach, z kapeluszem słomkowym w ręku. Bawił się trochę ze mną, przy zabawie nie mógł jednak oderwać oczu od mamy, która poprzednie­go wieczoru umyła włosy. Bardzo szybko spostrzegłem, że moja obec­ność hamowała rozmowę tych dwojga, usztywniała ich, krępowała Jana. Lekkie letnie spodnie wyraźnie go uwierały, więc wyniosłem się z domu, podążyłem śladem Matzeratha, nie biorąc go sobie jed­nak za wzór. Przezornie unikałem ulic, które były pełne umunduro­wanych ludzi ciągnących w kierunku Łąk, i po raz pierwszy zbliży­łem się do miejsca demonstracji od strony kortów tenisowych, które znajdowały się obok hali sportowej. Tej okrężnej drodze zawdzię­czałem widok trybuny z tyłu.
Widzieliście państwo już kiedyś trybunę z tyłu? Moim zdaniem, wszystkich ludzi, zanim zgromadzi się ich przed trybuną, należałoby zaznajomić z widokiem trybuny od tyłu. Kto raz przyjrzy się trybu­nie od tyłu, dobrze się przyjrzy, ten będzie od tej chwili naznaczony, a tym samym uodporniony na wszelkiego rodzaju czary, jakie w tej czy innej formie odprawia się na trybunach. Podobną rzecz można powiedzieć o widzianych od tyłu kościelnych ołtarzach; ale to już całkiem inna sprawa.
Oskar jednak, który zawsze miał pociąg do dokładności, nie po­przestał na obejrzeniu obnażonego, prawdziwego w swej brzydocie rusztowania, przypomniał sobie słowa mistrza Bebry i na podest, który należało oglądać jedynie z przodu, ruszył od szpetnej tylnej strony, przepchał się ze swoim bębenkiem, bez którego nigdy nie wycho­dził, między podporami ukośnymi, uderzył się o wystającą deskę, skaleczył się w kolano o gwóźdź sterczący złośliwie z drewna, sły­szał nad sobą szuranie butów partyjniaków, potem pantofelków Frauenschaftu i dotarł w końcu tam, gdzie było najbardziej duszno i naj­bardziej sierpniowo: u stóp trybuny od środka znalazł za kawałkiem dykty dość miejsca i osłony, aby w zupełnym spokoju delektować się akustycznym urokiem politycznej demonstracji, przy czym sztanda­ry nie rozpraszały uwagi, mundury nie raziły oczu.

Brak komentarzy: