sobota, 7 czerwca 2008

Wincenty był to brat mojej babki. Po wczesnej śmierci żony udał się w pielgrzymkę do Częstochowy i od Matki Boskiej Częstochow­skiej otrzymał wskazówkę, że ma w niej widzieć przyszłą królową Polski. Odtąd szperał już tylko w dziwnych księgach, w każdym zda­niu znajdując potwierdzenie praw Bożej Rodzicielki do polskiego tronu, a obejście i parę zagonów zostawił na głowie siostry. Jan, jego syn, wówczas czteroletni, chorowite, zawsze skore do płaczu dziec­ko, pasał gęsi, zbierał kolorowe obrazki i, zgubnie wcześnie, znaczki pocztowe.

Do tej zagrody, poświęconej niebieskiej królowej Polski, babka przytaskała kosze z ziemniakami i Koljaiczka, ażeby Wincenty do­wiedział się, co zaszło, pobiegł do Rębiechowa i wywołał księdza, który miał przybyć z sakramentami i zaślubić Annę Józefowi. Led­wie zaspany proboszcz udzielił przerywanego ziewaniem błogosła­wieństwa i zaopatrzony w duży połeć słoniny pokazał kapłańskie plecy, Wincenty zaprzągł konia do furmanki, wpakował młodą parę na rył wozu, ułożył na słomie i pustych workach, na koźle przy sobie posadził drżącego, pochlipującego Jana i dał koniowi do zrozumie­nia, żeby szedł prosto przed siebie i ostro w noc: nowożeńcom było spieszno.

Ciemną jeszcze, lecz już ustępującą nocą wóz dotarł do portu drzewnego w stolicy prowincji. Zaprzyjaźnieni ludzie, którzy podob­nie jak Koljaiczek zajmowali się flisactwem, przyjęli parę uciekinierów. Wincenty mógł zawrócić, pognać konika z powrotem na Bysewo; trzeba było nakarmić krowę, kozę, maciorę z prosiętami, osiem gęsi i psa podwórzowego, trzeba było położyć małego Jana do łóżka, bo lekko gorączkował.

Józek Koljaiczek ukrywał się trzy tygodnie, przyzwyczaił swoje włosy do nowej fryzury z przedziałkiem, zgolił wąs, wystarał się o nieskazitelne papiery i podjął pracę jako flisak Józef Wranka. Dla­czego jednak Koljaiczek odwiedzając handlarzy drzewem i tartaki musiał mieć w kieszeni papiery flisaka Wranki, który podczas bójki został zepchnięty z tratwy i utonął bez wiedzy władz w Bugu powy­żej Modlina? Dlatego, że porzuciwszy na jakiś czas flisactwo praco­wał w tartaku pod Świeciem i tam pokłócił się z majstrem o płot, prowokacyjnie wymalowany Koljaiczkową ręką na biało-czerwono, zapewne po to, aby podtrzymać słuszność przysłowia, które powia­da, że od płotu blisko do kłopotu, majster wyrwał z płotu dwie łaty, białą i czerwoną, i na kaszubskich plecach Koljaiczka rozbił te pol­skie łaty na tyle biało-czerwonych drzazg, że poszkodowany miał wystarczający powód, aby najbliższej, dodajmy: gwiaździstej nocy puścić czerwonego kura w nowo zbudowanym, pobielonym wap­nem tartaku w hołdzie podzielonej co prawda, ale właśnie dlatego zjednoczonej Polsce.

Brak komentarzy: