Z teczki ze świńskiej skóry wyciągnęła plik kartek, jedną zatrzymała dla siebie, pozostałe dała matkom, między innymi i mojej mamie, wreszcie wyjawiła zaniepokojonym już sześciolatkom, co przynosił podział godzin. - Poniedziałek: religia, pisanie, rachunki, zabawy; wtorek: rachunki, kaligrafia, śpiew, przyroda; środa: rachunki, pisanie, rysunki; czwartek: geografia, rachunki, pisanie, religia; piątek: rachunki, pisanie, zabawy, kaligrafia; sobota: rachunki, śpiew, zabawy, zabawy.
Panna Spollenhauer obwieściła to jak nieuchronne przeznaczenie oddała temu produktowi konferencji nauczycieli szkół powszechnych swój surowy, nie omijający żadnej litery głos, potem, przypominając sobie czasy seminaryjne, stopniowo złagodniała, zawołała wesoło, wpadając w pedagogiczną radość: - A teraz, kochane dzieci, powtórzymy to wszyscy razem. Proszę - poniedziałek?
Zgraja ryknęła: - Poniedziałek!
Ona na to: - Religia?
Ochrzczeni poganie ryknęli słówko „religia”. Ja oszczędzałem głos, wystukałem za to na blasze religijne sylaby.
Za mną wrzeszczeli tamci, zachęcani przez Spollenhauerkę: Pi-sa-nie! - Trzykrotnie odpowiedział mój bębenek. - Ra-chun-ki! - Znów trzy uderzenia.
I tak się to ciągnęło dalej: wrzask za mną, przepowiadanie Spollenhauerki przede mną, a ja, robiąc dobrą minę do nieudolnej gry, wystukiwałem powściągliwie sylaby na mojej blasze, aż Spollenhauerka, nie wiem, z czyjego poduszczenia, zerwała się, wyraźnie rozzłoszczona - ale to łobuziaki za moimi plecami zepsuły jej humor - zaczerwieniła się gwałtownie, nieszkodliwy bębenek Oskara był dla niej wystarczającym kamieniem obrazy, by wziąć na spytki dbałego o takt dobosza.
- Posłuchaj mnie teraz, Oskarze! Czwartek, geografia?
Ignorując słówko „czwartek” wystukałem cztery razy na geografię, na rachunki i pisanie po trzy razy, religii, jak się należy, poświęciłem nie cztery, lecz trzy trójjedyne, zbawienne uderzenia w bębenek.
Ale Spollenhauerka nie zauważyła różnicy. Po prostu czuła wstręt do wszelkiego bębnienia. Pokazała mi, jak już raz przedtem, dziesięć najkrócej obciętych paznokci i chciała chwycić dziesięcioma pazurami.
Ale zanim jeszcze dotknęła mojej blachy, ja wydałem swój uśmiercający szkło krzyk, który ogromne okna klasy pozbawił górnych szyb. Środkowe szyby padły ofiarą drugiego krzyku. Bez przeszkód wdarło się do klasy łagodne wiosenne powietrze. Trzecim krzykiem zniszczyłem dolne szyby, co w gruncie rzeczy było zbędne, było czystą swawolą, bo Spollenhauerka już przy górnych i środkowych szybach cofnęła pazury. Zamiast z czystej i wątpliwej artystycznie swawoli znęcać się nad ostatnimi szybami, Oskar dalibóg postąpiłby mądrzej, gdyby nie spuszczał z oka zataczającej się w tył Spollenhauerki.
Diabli wiedzą, skąd wytrzasnęła trzcinkę. W każdym razie trzcinka Pojawiła się nagle, drżała w krzyżującym się z wiosennym powietrzem powietrzu klasy, a Spollenhauerka świsnęła nią przez tę powietrzną mieszaninę, uczyniła ją giętką, głodną, spragnioną, łasą na pękającą skórę, na syk, na wiele zasłon, którymi trzcinka potrafi łudzić, na zaspokojenie obu stron. I walnęła trzcinka w mój pulpit, aż w kałamarzu atrament podskoczył fioletowo. I uderzyła, gdy nie chciałem podstawić ręki do bicia, w mój bębenek. Ona, Spollenhauerka, uderzyła w mój blaszany bębenek! Z jakiej racji uderzyła? Jeśli już chciała uderzyć, to z jakiej racji w mój bębenek? Czy za moimi plecami mało siedziało rozwydrzonych łobuziaków? Czy koniecznie musiała to być moja blacha? Czy ona, która nie miała pojęcia o bębnieniu, musiała podnieść rękę na mój bębenek? Co jej błyskało w oku? Jak nazywało się zwierzę, które chciało uderzać? Z jakiego Zoo pochodziło, jakiego żeru szukało, do czego się grzało? - Coś zawładnęło Oskarem, wdarło się w niego, nie wiem, z jakich przyczyn unosząc się wzwyż, przez podeszwy butów, przez stopy, dźwignęło się w górę, opanowało struny głosowe, kazało mu wydać żarliwy krzyk, który wystarczyłby do ogołocenia ze szkła całej wspaniałej, piękno-okiennej, chwytającej światło, załamującej światło, gotyckiej katedry.
Inaczej mówiąc, wykonałem podwójny krzyk, który obydwa szkła w okularach Spollenhauerki doprawdy starł na proch. Patrząc spod lekko krwawiących brwi przez puste już oprawki cofnęła się po omacku, zaczęła w końcu beczeć obrzydliwie i jak na nauczycielkę zbyt nieopanowanie, podczas gdy banda za moimi plecami zamilkła trwożnie, częściowo kryjąc się pod ławkami, częściowo szczękając zębami. Kilku przemykało się od ławki do ławki ku matkom. One zaś, gdy uświadomiły sobie wyrządzoną szkodę, szukały winnego i chciały rzucić się na moją mamę, pewnie też rzuciłyby się na nią, gdybym ja, chwytając bębenek, nie wysunął się z ławki.
Omijając na pół oślepłą Spollenhauerkę znalazłem się przy mamie, której zagrażały furie, złapałem ją za rękę i wyciągnąłem z przewiewnej klasy I a. Gwarne korytarze. Kamienne schody dla dzieci-olbrzymów. Resztki chleba w tryskających wodą granitowych misach. W otwartej sali gimnastycznej dygotali chłopcy pod drążkiem. Mama nadal trzymała kartkę. Przed głównym wejściem szkoły Pestalozziego wziąłem od niej świstek i z podziału godzin zrobiłem bezsensowną papierową kulę.
Natomiast fotografowi, który między kolumnami portalu czekał na pierwszoklasistów z torbami łakoci i matkami, Oskar pozwolił zrobić sobie zdjęcie ze swoją torbą, która nie zginęła w całym tym zamieszaniu. Wyjrzało słońce, nad nami brzęczały klasy. Fotograf ustawił Oskara na tle szkolnej tablicy, na której było napisane: „Mój pierwszy dzień w szkole”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz