piątek, 13 czerwca 2008

Z teczki ze świńskiej skóry wyciągnęła plik kartek, jedną zatrzy­mała dla siebie, pozostałe dała matkom, między innymi i mojej ma­mie, wreszcie wyjawiła zaniepokojonym już sześciolatkom, co przy­nosił podział godzin. - Poniedziałek: religia, pisanie, rachunki, zabawy; wtorek: rachunki, kaligrafia, śpiew, przyroda; środa: rachun­ki, pisanie, rysunki; czwartek: geografia, rachunki, pisanie, religia; piątek: rachunki, pisanie, zabawy, kaligrafia; sobota: rachunki, śpiew, zabawy, zabawy.

Panna Spollenhauer obwieściła to jak nieuchronne przeznaczenie oddała temu produktowi konferencji nauczycieli szkół powszech­nych swój surowy, nie omijający żadnej litery głos, potem, przypo­minając sobie czasy seminaryjne, stopniowo złagodniała, zawołała wesoło, wpadając w pedagogiczną radość: - A teraz, kochane dzieci, powtórzymy to wszyscy razem. Proszę - poniedziałek?

Zgraja ryknęła: - Poniedziałek!

Ona na to: - Religia?

Ochrzczeni poganie ryknęli słówko „religia”. Ja oszczędzałem głos, wystukałem za to na blasze religijne sylaby.

Za mną wrzeszczeli tamci, zachęcani przez Spollenhauerkę: Pi-sa-nie! - Trzykrotnie odpowiedział mój bębenek. - Ra-chun-ki! - Znów trzy uderzenia.

I tak się to ciągnęło dalej: wrzask za mną, przepowiadanie Spollenhauerki przede mną, a ja, robiąc dobrą minę do nieudolnej gry, wystukiwałem powściągliwie sylaby na mojej blasze, aż Spollenhauerka, nie wiem, z czyjego poduszczenia, zerwała się, wyraźnie roz­złoszczona - ale to łobuziaki za moimi plecami zepsuły jej humor - zaczerwieniła się gwałtownie, nieszkodliwy bębenek Oskara był dla niej wystarczającym kamieniem obrazy, by wziąć na spytki dbałego o takt dobosza.

- Posłuchaj mnie teraz, Oskarze! Czwartek, geografia?

Ignorując słówko „czwartek” wystukałem cztery razy na geogra­fię, na rachunki i pisanie po trzy razy, religii, jak się należy, poświęci­łem nie cztery, lecz trzy trójjedyne, zbawienne uderzenia w bębenek.

Ale Spollenhauerka nie zauważyła różnicy. Po prostu czuła wstręt do wszelkiego bębnienia. Pokazała mi, jak już raz przedtem, dziesięć najkrócej obciętych paznokci i chciała chwycić dziesięcioma pazurami.

Ale zanim jeszcze dotknęła mojej blachy, ja wydałem swój uśmier­cający szkło krzyk, który ogromne okna klasy pozbawił górnych szyb. Środkowe szyby padły ofiarą drugiego krzyku. Bez przeszkód wdar­ło się do klasy łagodne wiosenne powietrze. Trzecim krzykiem znisz­czyłem dolne szyby, co w gruncie rzeczy było zbędne, było czystą swawolą, bo Spollenhauerka już przy górnych i środkowych szybach cofnęła pazury. Zamiast z czystej i wątpliwej artystycznie swawoli znęcać się nad ostatnimi szybami, Oskar dalibóg postąpiłby mądrzej, gdyby nie spuszczał z oka zataczającej się w tył Spollenhauerki.

Diabli wiedzą, skąd wytrzasnęła trzcinkę. W każdym razie trzcinka Pojawiła się nagle, drżała w krzyżującym się z wiosennym powie­trzem powietrzu klasy, a Spollenhauerka świsnęła nią przez tę po­wietrzną mieszaninę, uczyniła ją giętką, głodną, spragnioną, łasą na pękającą skórę, na syk, na wiele zasłon, którymi trzcinka potrafi łu­dzić, na zaspokojenie obu stron. I walnęła trzcinka w mój pulpit, aż w kałamarzu atrament podskoczył fioletowo. I uderzyła, gdy nie chcia­łem podstawić ręki do bicia, w mój bębenek. Ona, Spollenhauerka, uderzyła w mój blaszany bębenek! Z jakiej racji uderzyła? Jeśli już chciała uderzyć, to z jakiej racji w mój bębenek? Czy za moimi ple­cami mało siedziało rozwydrzonych łobuziaków? Czy koniecznie musiała to być moja blacha? Czy ona, która nie miała pojęcia o bęb­nieniu, musiała podnieść rękę na mój bębenek? Co jej błyskało w oku? Jak nazywało się zwierzę, które chciało uderzać? Z jakiego Zoo pochodziło, jakiego żeru szukało, do czego się grzało? - Coś zawładnęło Oskarem, wdarło się w niego, nie wiem, z jakich przy­czyn unosząc się wzwyż, przez podeszwy butów, przez stopy, dźwi­gnęło się w górę, opanowało struny głosowe, kazało mu wydać żarli­wy krzyk, który wystarczyłby do ogołocenia ze szkła całej wspaniałej, piękno-okiennej, chwytającej światło, załamującej światło, gotyckiej katedry.

Inaczej mówiąc, wykonałem podwójny krzyk, który obydwa szkła w okularach Spollenhauerki doprawdy starł na proch. Patrząc spod lekko krwawiących brwi przez puste już oprawki cofnęła się po omac­ku, zaczęła w końcu beczeć obrzydliwie i jak na nauczycielkę zbyt nieopanowanie, podczas gdy banda za moimi plecami zamilkła trwożnie, częściowo kryjąc się pod ławkami, częściowo szczękając zęba­mi. Kilku przemykało się od ławki do ławki ku matkom. One zaś, gdy uświadomiły sobie wyrządzoną szkodę, szukały winnego i chciały rzucić się na moją mamę, pewnie też rzuciłyby się na nią, gdybym ja, chwytając bębenek, nie wysunął się z ławki.

Omijając na pół oślepłą Spollenhauerkę znalazłem się przy ma­mie, której zagrażały furie, złapałem ją za rękę i wyciągnąłem z prze­wiewnej klasy I a. Gwarne korytarze. Kamienne schody dla dzieci-olbrzymów. Resztki chleba w tryskających wodą granitowych mi­sach. W otwartej sali gimnastycznej dygotali chłopcy pod drążkiem. Mama nadal trzymała kartkę. Przed głównym wejściem szkoły Pestalozziego wziąłem od niej świstek i z podziału godzin zrobiłem bezsensowną papierową kulę.

Natomiast fotografowi, który między kolumnami portalu czekał na pierwszoklasistów z torbami łakoci i matkami, Oskar pozwolił zrobić sobie zdjęcie ze swoją torbą, która nie zginęła w całym tym zamieszaniu. Wyjrzało słońce, nad nami brzęczały klasy. Fotograf ustawił Oskara na tle szkolnej tablicy, na której było napisane: „Mój pierwszy dzień w szkole”.

Brak komentarzy: