Jezus, od którego serca wzięto nazwę kościoła, poza sakramentami ukazywał się kilkakrotnie w ujęciu malarskim na kolorowych obrazkach drogi krzyżowej, ponadto trzy razy w różnych pozycjach, w trójwymiarowej, a jednak barwnej wersji.
Był tam w pomalowanym gipsie. Stał długowłosy, w szacie o barwie pruskiego błękitu na złotym cokole i miał na nogach sandały. Rozchylał szatę na piersi i wbrew wszelkiej naturze pośrodku klatki piersiowej ukazywał pomidorowoczerwone, wyidealizowane i stylizowanie krwawiące serce, aby kościół mógł wziąć nazwę od tego organu.
Już po raz pierwszy oglądając Jezusa z otwartym sercem musiałem stwierdzić, jak łudząco podobny był Zbawiciel do mojego chrzestnego, wuja i domniemanego ojca Jana Brońskiego. Te naiwnie pewne siebie, niebieskie marzycielskie oczy! Te różane usteczka zawsze gotowe do płaczu! Te brwi uwydatniające męski ból! Pełne, rumiane policzki, które chciały zaznać chłosty. Obaj mieli tę cierpiętniczą twarz, która skłania kobiety do pieszczot, ponadto zniewieściałe, znużone dłonie, które wypielęgnowane i stroniące od pracy ukazywały swoje stygmaty jak mistrzowskie dziełka pracującego dla książęcych dworów jubilera. Nie dawały mi spokoju wymalowane w twarzy Jezusa, po ojcowsku nie rozumiejące mnie oczy Brońskiego. Miałem przecież to samo niebieskie spojrzenie, które umiało tylko zapalać, nie zaś przekonywać.
Oskar odwrócił się od serca Jezusowego w prawej bocznej nawie, popędził od pierwszej stacji drogi krzyżowej, gdzie Jezus bierze krzyż, do siódmej, gdzie po raz drugi pada pod krzyżem, a potem do głównego ołtarza, nad którym wisiał następny, również trójwymiarowy Jezus. Ten jednak, z przemęczenia czy dla lepszej koncentracji, zamknął oczy. Ależ on miał muskuły! Na widok tego atlety o sylwetce dziesięcioboisty natychmiast zapomniałem o sercowojezusowym Brońskim; ilekroć mama spowiadała się proboszczowi Wiehnke, stałem w skupieniu przed głównym ołtarzem i obserwowałem gimnastyka. Proszę mi wierzyć, że się modliłem. Mój słodki arcymistrz, mówiłem, sportowiec nad sportowcami, zwycięzca w wiszeniu na krzyżu przy pomocy calowych gwoździ. I nigdy nawet nie drgnął! Wieczne światełko drżało, on zaś wykonywał ćwiczenie zasługując na maksymalną liczbę punktów. Stopery tykały. Mierzono mu czas. W zakrystii trochę brudne palce ministranta czyściły już należny mu złoty medal. Ale Jezus uprawiał swój sport nie dla zaszczytów. Spadała na mnie wiara. Klękałem, o ile pozwalało na to moje kolano, robiłem znak krzyża na bębenku i starałem się takie słowa jak „błogosławiony” i „boleściwy” połączyć z Jesse Owensem i Rudolfem Harbigiem, z ubiegłoroczną berlińską Olimpiadą; co nie zawsze się udawało, bo musiałem uznać, że postawa Jezusa wobec łotrów była nie fair. W ten sposób dyskwalifikowałem go i zwracałem głowę w lewo, widziałem tam, na nowo podejmując nadzieję, trzecie we wnętrzu kościoła Serca Jezusowego trójwymiarowe wcielenie niebiańskiego gimnastyka.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz