piątek, 13 czerwca 2008

spokoiło się trochę w klasie I a, gdy weszła kobieta, która przed­stawiła się jako panna Spollenhauer. Ja nie musiałem się uspokajać, bo już przedtem, cichy i niemal zatopiony w myślach, czekałem na rzeczy, które nadejdą. Mówiąc szczerze: Oskar nie uważał nawet za konieczne czekać na to, co nadejdzie, nie potrzebował przecież od­miany, nie czekał więc, lecz siedział, czując tylko swój bębenek, w szkolnej ławce i bawił się widokiem chmur za - czy raczej przed - odświętnie wyczyszczonymi szybami okien.

Panna Spollenhauer miała na sobie kostium o kanciastym kroju, który nadawał jej suchy, męski wygląd. Wrażenie to potęgował jesz­cze ciasny i sztywny, wydobywający fałdy szyi, zapinany przy krtani i jak bodajże dostrzegłem, zmywalny kołnierzyk. Ledwie wkroczy­ła do klasy w płaskich sportowych pantoflach, od razu chciała zdo­być popularność i zapytała: - Powiedzcie, kochane dzieci, potraficie zaśpiewać jakąś piosenkę?

Odpowiedzieli jej rykiem, który ona uznała jednak za odpowiedź twierdzącą, bo zaintonowała nienaturalnie wysoko wiosenną piosen­kę Przyszedł już maj, chociaż mieliśmy połowę kwietnia. Gdy tylko doszła do maja, wybuchło piekło. Nie czekając na znak, kiedy się włączyć, nie znając dobrze tekstu, nie mając najmniejszego wyczu­cia prościutkiego rytmu tej piosenki, banda za moimi plecami zaczę­ła wydzierać się jeden przez drugiego, aż tynk odpadał od ścian.

Mimo jej żółtawej cery, mimo ostrzyżonych krótko włosów i wyzierającego spod kołnierzyka męskiego krawata było mi żal Spollenhauerki. Odrywając się od chmur, które miały widocznie dzień wolny od nauki, zebrałem się w sobie, jednym ruchem wyciągnąłem pałeczki zza szelek i wystukałem głośno i wyraziście takt piosenki. Ale banda za moimi plecami nie miała ani wyczucia, ani słuchu. Tyl­ko panna Spollenhauer zachęcająco kiwnęła mi głową, uśmiechnęła się w stronę przyklejonej do ściany gromady matek, mrugnęła spe­cjalnie do mamy, co ja przyjąłem za sygnał do dalszego, spokojnego, w końcu skomplikowanego, demonstrującego wszystkie moje sztuczki bębnienia. Od pewnego czasu banda za moimi plecami przestała mie­szać barbarzyńskie głosy. Wyobraziłem już sobie, że mój bębenek uczy, szkoli, z moich kolegów czyni moich uczniów, gdy przy mojej ławce stanęła Spollenhauerka, popatrzyła na moje dłonie i pałeczki i uśmiechając się raczej przyjaźnie, próbowała, nawet zręcznie, wy­stukać mój takt; przez minutkę była dość sympatyczną starą panną, która zapominając o swoim nauczycielskim zawodzie wymyka się narzuconej sobie karykaturalnej egzystencji, staje się ludzka, to zna­czy dziecinna, ciekawa, wielowarstwowa, niemoralna.

Skoro jednak pannie Spollenhauer nie udało się od razu i właści­wie wystukać mojego bębenkowego taktu, wróciła do swojej starej, Po prostu głupiej, w dodatku źle opłacanej roli, przywołała się do Porządku, bo nauczycielki muszą to co jakiś czas robić, i powiedzia­ła: - Ty na pewno jesteś małym Oskarem. Dużo już o tobie słyszeliśmy. Jak ty ładnie umiesz grać na bębenku. Prawda, dzieci? Czy nasz Oskar nie jest dobrym doboszem?

Dzieci zaryczały, matki ciaśniej przysunęły się do siebie, Spollenhauerka odzyskała panowanie nad sobą. - Ale teraz - powiedzia­ła falsetem - schowamy bębenek do szafy, bo jest zmęczony i chce spać. Po lekcjach dostaniesz go z powrotem.

Jeszcze podczas tej obłudnej przemowy pokazała mi swoje krót­ko obcięte nauczycielskie paznokcie, chciała dziesięcioma krótko obciętymi pazurami targnąć się na bębenek, który, Bóg mi świad­kiem, ani nie był zmęczony, ani nie chciał spać. Na razie trzymałem mocno, ramionami w rękawach swetra objąłem krąg w biało-czerwone płomyki, spoglądałem na nią, potem, gdy zachowywała upar­cie odwieczny szablonowy wygląd nauczycielki szkoły powszech­nej, przejrzałem ją na wylot, znalazłem w duszy panny Spollenhauer rzeczy ciekawe, których starczyłoby na trzy niemoralne rozdziały, ponieważ jednak chodziło tu o bębenek, oderwałem się od jej życia wewnętrznego i gdy mój wzrok trafił między jej łopatki, spostrze­głem na dobrze utrzymanej skórze znamię wielkości guldena, poro­śnięte długim włosem.

Czy sprawił to fakt, że poczuła, iż ją przejrzałem, czy mój głos, którym, nie wyrządzając żadnej szkody, skrobnąłem ją w prawe szkło okularów: poniechała brutalnej przemocy, od której kostki już jej zbielały, nie znosiła chyba skrobania po szkle, dostawała gęsiej skór­ki, wzdrygając się wypuściła bębenek, powiedziała: - Jesteś jednak złym Oskarem - spojrzała z wyrzutem na moją mamę, która nie wie­działa, gdzie podziać oczy, zostawiła mi mój rześki bębenek, odwró­ciła się, pomaszerowała na płaskich obcasach do pulpitu, wygrzeba­ła z teczki inne okulary, prawdopodobnie do czytania, zdecydowanym ruchem zdjęła z nosa ów rower, który zadrapałem swoim głosem, jak drapie się paznokciami po szybie, przybrała taką minę, jakbym zbez­cześcił jej okulary, założyła na nos, odchylając przy tym mały palec, drugie szkła, potem wyprężyła się, aż trzasnęło, i ponownie sięgając do teczki oświadczyła: - Teraz przeczytam wam podział godzin.

Brak komentarzy: