piątek, 13 czerwca 2008

Władze szkolne wyraziły wątpliwości i zażądały świadectwa le­karskiego. Hollatz nazwał mnie zdrowym chłopcem, który wzrostem przypomina trzylatka, umysłowo jednak, choć jeszcze dobrze nie mówi, w niczym nie ustępuje pięcio- czy sześciolatkom. Wspominał też o mojej tarczycy.

Przy tych wszystkich badaniach, podczas testów, do których już przywykłem, zachowywałem się spokojnie, obojętnie lub przychyl­nie, zwłaszcza że nikt nie próbował odbierać mi bębenka. Zniszcze­nie Hollatzowej kolekcji węży, żółwi i embrionów było dla wszyst­kich, którzy badali mnie i poddawali testom, żywym i przerażającym wspomnieniem.

Tylko w domu, mianowicie w pierwszy dzień szkoły, poczułem się zmuszony do użycia diamentu w moim głosie, kiedy Matzerath, postępując wbrew rozsądkowi, zażądał ode mnie, abym drogę do szkoły Pestalozziego naprzeciw Łąki Fröbela przebył bez bębenka, i abym nie zabierał go, mojego blaszanego bębenka, do gmachu szkoły.

Gdy w końcu przeszedł do rękoczynów, chciał zabrać coś, co nie było jego, z czym w ogóle nie umiał się obchodzić, do czego brako­wało mu powołania, rozbiłem krzykiem pusty wazon, któremu przy­pisywano autentyczność. Skoro tylko autentyczny wazon znalazł się w postaci autentycznych skorup na dywanie, Matzerath, który był do niego bardzo przywiązany, zamierzył się na mnie. Ale wtedy zerwała się mama, wtrącił się też Jan, który na chwilę i jakby przypadkowo wpadł jeszcze do nas ze Stefanem i z torbą łakoci.

- Proszę cię, Alfredzie - powiedział swoim spokojnie namasz­czonym tonem i Matzerath, porażony niebieskim spojrzeniem Jana i szarym mamy, opuścił rękę i wsadził do kieszeni spodni.

Szkoła Pestalozziego był to nowy, ozdobiony nowocześnie graffitami i freskami, trzypiętrowy, podłużny gmach z płaskim dachem, wybudowany przez senat wielodzietnemu przedmieściu na usilne naleganie wówczas jeszcze bardzo aktywnych socjaldemokratów. Gmach podobał mi się, z wyjątkiem zapachu i uprawiających sport secesyjnych chłopców na sgraffitach i freskach.

Nienaturalne małe, a ponadto zieleniejące drzewka stały w żwi­rze przed głównym wejściem między zabezpieczającymi, podobny­mi do pastorałów żelaznymi prętami. Ze wszystkich stron nadcho­dziły matki, które miały w ręku kolorowe spiczaste torby z łakociami i wlokły za sobą rozwrzeszczanych lub przykładnie grzecznych chłop­ców. Nigdy jeszcze Oskar nie widział tylu matek zdążających w jed­nym kierunku. Wydawało się, jakby pielgrzymowały na targ, gdzie ich pierworodni lub drudzy z kolei synowie zostaną wystawieni na sprzedaż.

Już w hallu ów szkolny zapach, który, opisywany wystarczająco często, przewyższa intymnością wszystkie znane w świecie perfumy. Na kamiennych płytach hallu stały rozstawione swobodnie gra­nitowe misy, było ich cztery czy pięć, a z wklęsłych zagłębień try­skała woda równocześnie z kilku źródeł. Otoczone przez chłopców, tym i moich rówieśników, przypominały mi maciorę wuja Win­centego w Bysewie, która nieraz przewracała się na bok i znosiła podobnie spragniony, brutalny napór swoich prosiąt.

Chłopcy pochylali się nad misami i pionowymi, stale przecinają­cymi się wieżyczkami wodnymi, włosy opadały im na czoło, a oni pozwalali fontannom grzebać sobie w otwartych ustach. Nie wiem, czy bawili się, czy pili. Nieraz dwaj chłopcy wyprostowywali się nie­mal równocześnie, z wydętymi policzkami, aby nieprzyzwoicie gło­śno parsknąć sobie w twarz zmieszaną na pewno ze śliną i okruchami chleba ciepłą od ust wodą. Ja, który przy wejściu do hallu lekkomyślnie rzuciłem okiem na znajdującą się po lewej stronie, otwartą salę gimnastyczną, na widok skórzanego konia, słupów i lin do wspinania, strasznego, domagającego się zawsze ogromnych młyn­ków drążka poczułem prawdziwe, niczym nie dające się wyperswa­dować pragnienie i tak jak inni chłopcy chętnie napiłbym się trochę wody. Nie mogłem jednak poprosić mamy, która trzymała mnie za rękę, żeby uniosła Oskara, brzdąca, nad takim basenem. Nawet gdy­bym podstawił sobie bębenek, nie dosięgnąłbym fontanny. Kiedy jed­nak podskoczywszy lekko zajrzałem ponad brzegiem jednej z tych mis i spostrzegłem, jak tłuste resztki chleba w dużym stopniu bloko­wały odpływ wody i jak nieapetyczna lura tam się znajdowała, prze­szło mi owo pragnienie, które nagromadziłem w sobie błądząc co prawda w myślach, a przecież niemal cieleśnie między przyrządami gimnastycznymi po pustkowiu gimnastycznej sali.

Brak komentarzy: