Strzegę skarbu. Przez wszystkie złe lata, składające się tylko z kalendarzowych dni, strzegłem go, chowałem, znów wyciągałem z ukrycia; w czasie podróży wagonem towarowym przyciskałem go czule do piersi, a kiedy spałem, spał Oskar na swoim skarbie, na albumie z fotografiami.
Cóż bym począł bez tego odsłaniającego wszystko, otwartego grobu rodzinnego? Ma on sto dwadzieścia stron. Na każdej z nich przyklejone są obok siebie i jedno pod drugim zdjęcia, prostokątne, rozdzielone starannie, tu zachowując symetrię, ówdzie stawiając ją pod znakiem zapytania; jest ich cztery lub sześć, niekiedy tylko dwa. Album jest oprawny w skórę i z biegiem czasu coraz mocniej przesiąka jej zapachem. Były czasy, gdy wiatry i burze dały mu się we znaki. Zdjęcia poodrywały się, ich zaniedbany stan zmuszał mnie do szukania spokoju i okazji, ażeby klej przywrócił zaginionym niemal wizerunkom należne im miejsce.
Cóż na tym świecie, jakaż powieść mogłaby dorównać epickiej rozległości albumu z fotografiami? Oby Pan Bóg, który niczym pilny amator co niedziela fotografuje nas z góry, a więc w okropnym skrócie, i lepiej czy gorzej eksponowanych wkleja do swojego albumu, oby więc Pan Bóg zechciał poprowadzić mnie pewną ręką - udaremniając wszelką nader rozkoszną, lecz niestosownie długą zwłokę - przez ten album nie podsycając zamiłowania Oskara do labiryntowych wędrówek; miałbym ogromną ochotę uzupełnić te fotografie oryginałami.
Oto powierzchowne spostrzeżenia: widać tu najróżniejsze mundury, widać, jak zmienia się moda i uczesanie, jak mama robi się tęższa, Jan bardziej wątły, są tu ludzie, których wcale nie znam, a tu można by zgadywać: kto robił zdjęcie, tu wreszcie wszystko się psuje - fotografia artystyczna przełomu wieków wyradza się w fotografię użytkową naszych czasów. Weźmy ów pomnikowy wizerunek mojego dziadka Koljaiczka i zdjęcie paszportowe mojego przyjaciela Kleppa. Samo zestawienie stonowanego brazowawo portretu dziadka i gładkiej, wołającej o stempel fotografii paszportowej Kleppa przekonuje mnie coraz dobitniej, do czego doprowadził postęp w dziedzinie fotografowania. Dość wspomnieć okoliczności towarzyszące temu błyskawicznemu fotopstrykaniu. Przy tym sobie mam jeszcze więcej do wyrzucenia niż Kleppowi, bo jako właściciel tego albumu powinienem był zadbać o poziom. Jeśli któregoś dnia czeka
nas piekło, to jedna z najbardziej wyszukanych mąk będzie polegała na tym, że nagiego człowieka zamknie się w jakimś pomieszczeniu sam na sam z oprawionymi w ramkę fotografiami robionymi za jego życia. Szybko troszkę patosu: O, człowieku między zdjęciami błyskawicznymi, migawkami, fotografiami paszportowymi! Człowieku w świetle błyskowym, człowieku stojący prosto przed krzywą wieżą w Pizie, człowieku z kabiny, który musisz wyeksponować prawe ucho, żebyś nadawał się do paszportu! I - precz z patosem: Może i to piekło będzie zupełnie znośne, jako że najgorsze zdjęcia człowiek sam sobie wymyśla, ale ich nie robi, a jeśli robi, to nie wywołuje.
W początkach naszej znajomości, kiedy to jedząc spaghetti przy Jülicher Strasse zawarliśmy przyjaźń, obaj z Kleppern kazaliśmy sobie robić i wywoływać zdjęcia. Nosiłem się wówczas z myślą o podróży. To znaczy, byłem tak smutny, że chciałem wybrać się w podróż i w związku z tym wszcząć starania o paszport. Ponieważ jednak nie miałem dość pieniędzy, żeby sfinansować podróż pełnowartościową, czyli obejmującą Rzym, Neapol, a przynajmniej Paryż, cieszyłem się z braku gotówki, bo nie byłoby rzeczy smutniejszej ponad konieczność wyjazdu w stanie przygnębienia. Ponieważ jednak obaj mieliśmy dość pieniędzy, żeby pójść do kina, chodziliśmy z Kleppern w owym czasie do kin, gdzie wyświetlano, pod gust Kleppa, filmy z Dzikiego Zachodu i, wedle mojego upodobania, obrazy, w których Maria Schell płakała przebrana za siostrę miłosierdzia, a Borsche, jako lekarz naczelny, tuż po najtrudniejszej operacji, przy otwartych drzwiach balkonu grał sonatę Beethovena i poczuwał się do odpowiedzialności.
Bardzo cierpieliśmy nad tym, że seanse trwały tylko dwie godziny. Niejeden program chciałoby się obejrzeć dwa razy. Często też po zakończeniu filmu wstawaliśmy z miejsc, żeby ponownie kupić w kasie bilet na ten sam spektakl. Ale gdy tylko wychodziliśmy z sali kinowej i spostrzegaliśmy dłuższy czy krótszy ogonek do kasy, zapał nas opuszczał. Nie tylko przed kasjerką, także przed zupełnie obcymi typami, którzy bezceremonialnie gapili się na nasze fizjonomie, za bardzo nam było wstyd, żebyśmy odważyli się przedłużyć kolejkę pod kasą.
Niemal po każdym filmie szliśmy więc do zakładu fotograficznego w pobliżu Craf-Adolf-Platz, aby zamówić sobie zdjęcia paszportowe. Już nas tam znano, uśmiechano się, gdyśmy wchodzili, proszono uprzejmie, żebyśmy zajęli miejsca; byliśmy klientami, a więc ludźmi szanowanymi. Skoro tylko kabina była wolna, panienka, o której wiem tylko tyle, że była miła, wpychała nas jednego po drugim do środka, paru szybkimi ruchami ustawiała najpierw mnie, potem Kleppa, kazała nam patrzeć w określony punkt, póki błysk światła i połączony z nim dzwonek nie zdradzały nam, że zostaliśmy już sześć razy, jeden po drugim, uwiecznieni na kliszy.
Ledwie sfotografowanych, jeszcze z zastygłym uśmiechem w kącikach ust, panienka wciskała nas w wygodne plecione fotele i prosiła miło, bardzo miło i równie miło ubrana, o pięć minut cierpliwości. Czekaliśmy chętnie. Ostatecznie mieliśmy na co: na nasze zdjęcia paszportowe, których tak byliśmy ciekawi. Po siedmiu zaledwie minutach wciąż miła, poza tym nie dająca się opisać panienka wręczała nam dwie kopertki, a myśmy płacili.
Ten triumf w lekko wyłupiastych oczach Kleppa. Skoro tylko mieliśmy kopertki, mieliśmy też pretekst, żeby wstąpić do najbliższej piwiarni; bo nikt nie lubi oglądać swoich zdjęć paszportowych pośrodku zakurzonej ulicy, stojąc w hałasie, zawadzając potokowi przechodniów. Jak byliśmy wierni jednemu zakładowi fotograficznemu, tak też odwiedzaliśmy stale jedną i tę samą knajpę przy Friedrichstrasse. Zamawialiśmy piwo, kaszankę z cebulą i razowy chleb, zanim jeszcze nam to przyniesiono, rozkładaliśmy trochę wilgotne zdjęcia, zajmując cały krąg drewnianego blatu, i przy szybko podanym piwie i kaszance zagłębialiśmy się w swoje napięte rysy.
Zawsze mieliśmy ponadto przy sobie zdjęcia zrobione z okazji poprzedniej bytności w kinie. W ten sposób powstawała okazja do porównań; a gdzie powstaje okazja do porównań, tam można też zamówić drugi, trzeci, czwarty kufel piwa, żeby się rozweselić albo, jak mówią w Nadrenii, wprawić się w dobry nastrój.
Nie znaczy to jednak, że człowiek smutny za pomocą własnej fotografii paszportowej może uczynić swój smutek bezprzedmiotowym; bo prawdziwy smutek już sam w sobie jest bezprzedmiotowy, przynajmniej mój, a także Kleppa nie dawał się niczym wytłumaczyć i właśnie swoją bez mała figlarną bezprzedmiotowością dowodził niczym nie zmąconej siły. Jeśli istniała możliwość igrania z naszym smutkiem, to tylko poprzez fotografie, gdyż w seryjnie wykonanych migawkach odnajdywaliśmy siebie co prawda niewyraźnych, ale, co było ważniejsze, biernych i zneutralizowanych. Mogliśmy robić ze sobą co dusza zapragnie, popijać przy tym piwo, znęcać się nad kaszanką, wprawiać się w dobry nastrój i bawić się. Zginaliśmy, składaliśmy, cięliśmy zdjęcia nożyczkami, które przynosiliśmy specjalnie w tym celu. Montowaliśmy starsze i nowsze portrety, robiliśmy z siebie jednookich, trzyokich, zamiast uszu zawieszaliśmy nosy, mówiliśmy albo milczeliśmy prawym uchem,
a czoło umieszczaliśmy na brodzie. Nie tylko na własnych podobiznach dokonywaliśmy tych montaży; Klepp wypożyczał u mnie detale, ja wypraszałem od niego charakterystyczne szczegóły: mieliśmy nadzieję, że udało nam się sfabrykować nowe i szczęśliwsze stworzenia. Co pewien czas dawaliśmy jakąś fotografię w prezencie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz