środa, 11 czerwca 2008

Strzegę skarbu. Przez wszystkie złe lata, składające się tylko z kalendarzowych dni, strzegłem go, chowałem, znów wyciągałem z ukrycia; w czasie podróży wagonem towarowym przyciskałem go czule do piersi, a kiedy spałem, spał Oskar na swoim skarbie, na albumie z fotografiami.

Cóż bym począł bez tego odsłaniającego wszystko, otwartego grobu rodzinnego? Ma on sto dwadzieścia stron. Na każdej z nich przyklejone są obok siebie i jedno pod drugim zdjęcia, prostokątne, rozdzielone starannie, tu zachowując symetrię, ówdzie stawiając ją pod znakiem zapytania; jest ich cztery lub sześć, niekiedy tylko dwa. Album jest oprawny w skórę i z biegiem czasu coraz mocniej prze­siąka jej zapachem. Były czasy, gdy wiatry i burze dały mu się we znaki. Zdjęcia poodrywały się, ich zaniedbany stan zmuszał mnie do szukania spokoju i okazji, ażeby klej przywrócił zaginionym niemal wizerunkom należne im miejsce.

Cóż na tym świecie, jakaż powieść mogłaby dorównać epickiej rozległości albumu z fotografiami? Oby Pan Bóg, który niczym pil­ny amator co niedziela fotografuje nas z góry, a więc w okropnym skrócie, i lepiej czy gorzej eksponowanych wkleja do swojego albu­mu, oby więc Pan Bóg zechciał poprowadzić mnie pewną ręką - uda­remniając wszelką nader rozkoszną, lecz niestosownie długą zwłokę - przez ten album nie podsycając zamiłowania Oskara do labirynto­wych wędrówek; miałbym ogromną ochotę uzupełnić te fotografie oryginałami.

Oto powierzchowne spostrzeżenia: widać tu najróżniejsze mun­dury, widać, jak zmienia się moda i uczesanie, jak mama robi się tęższa, Jan bardziej wątły, są tu ludzie, których wcale nie znam, a tu można by zgadywać: kto robił zdjęcie, tu wreszcie wszystko się psu­je - fotografia artystyczna przełomu wieków wyradza się w fotogra­fię użytkową naszych czasów. Weźmy ów pomnikowy wizerunek mojego dziadka Koljaiczka i zdjęcie paszportowe mojego przyjacie­la Kleppa. Samo zestawienie stonowanego brazowawo portretu dziad­ka i gładkiej, wołającej o stempel fotografii paszportowej Kleppa przekonuje mnie coraz dobitniej, do czego doprowadził postęp w dziedzinie fotografowania. Dość wspomnieć okoliczności towa­rzyszące temu błyskawicznemu fotopstrykaniu. Przy tym sobie mam jeszcze więcej do wyrzucenia niż Kleppowi, bo jako właściciel tego albumu powinienem był zadbać o poziom. Jeśli któregoś dnia czeka

nas piekło, to jedna z najbardziej wyszukanych mąk będzie polegała na tym, że nagiego człowieka zamknie się w jakimś pomieszczeniu sam na sam z oprawionymi w ramkę fotografiami robionymi za jego życia. Szybko troszkę patosu: O, człowieku między zdjęciami bły­skawicznymi, migawkami, fotografiami paszportowymi! Człowieku w świetle błyskowym, człowieku stojący prosto przed krzywą wieżą w Pizie, człowieku z kabiny, który musisz wyeksponować prawe ucho, żebyś nadawał się do paszportu! I - precz z patosem: Może i to pie­kło będzie zupełnie znośne, jako że najgorsze zdjęcia człowiek sam sobie wymyśla, ale ich nie robi, a jeśli robi, to nie wywołuje.

W początkach naszej znajomości, kiedy to jedząc spaghetti przy Jülicher Strasse zawarliśmy przyjaźń, obaj z Kleppern kazaliśmy so­bie robić i wywoływać zdjęcia. Nosiłem się wówczas z myślą o po­dróży. To znaczy, byłem tak smutny, że chciałem wybrać się w pod­róż i w związku z tym wszcząć starania o paszport. Ponieważ jednak nie miałem dość pieniędzy, żeby sfinansować podróż pełnowarto­ściową, czyli obejmującą Rzym, Neapol, a przynajmniej Paryż, cie­szyłem się z braku gotówki, bo nie byłoby rzeczy smutniejszej ponad konieczność wyjazdu w stanie przygnębienia. Ponieważ jednak obaj mieliśmy dość pieniędzy, żeby pójść do kina, chodziliśmy z Klep­pern w owym czasie do kin, gdzie wyświetlano, pod gust Kleppa, filmy z Dzikiego Zachodu i, wedle mojego upodobania, obrazy, w których Maria Schell płakała przebrana za siostrę miłosierdzia, a Borsche, jako lekarz naczelny, tuż po najtrudniejszej operacji, przy otwartych drzwiach balkonu grał sonatę Beethovena i poczuwał się do odpowiedzialności.

Bardzo cierpieliśmy nad tym, że seanse trwały tylko dwie godzi­ny. Niejeden program chciałoby się obejrzeć dwa razy. Często też po zakończeniu filmu wstawaliśmy z miejsc, żeby ponownie kupić w kasie bilet na ten sam spektakl. Ale gdy tylko wychodziliśmy z sali kinowej i spostrzegaliśmy dłuższy czy krótszy ogonek do kasy, zapał nas opuszczał. Nie tylko przed kasjerką, także przed zupełnie obcy­mi typami, którzy bezceremonialnie gapili się na nasze fizjonomie, za bardzo nam było wstyd, żebyśmy odważyli się przedłużyć kolejkę pod kasą.

Niemal po każdym filmie szliśmy więc do zakładu fotograficzne­go w pobliżu Craf-Adolf-Platz, aby zamówić sobie zdjęcia paszpor­towe. Już nas tam znano, uśmiechano się, gdyśmy wchodzili, pro­szono uprzejmie, żebyśmy zajęli miejsca; byliśmy klientami, a więc ludźmi szanowanymi. Skoro tylko kabina była wolna, panienka, o której wiem tylko tyle, że była miła, wpychała nas jednego po drugim do środka, paru szybkimi ruchami ustawiała najpierw mnie, po­tem Kleppa, kazała nam patrzeć w określony punkt, póki błysk świa­tła i połączony z nim dzwonek nie zdradzały nam, że zostaliśmy już sześć razy, jeden po drugim, uwiecznieni na kliszy.

Ledwie sfotografowanych, jeszcze z zastygłym uśmiechem w kącikach ust, panienka wciskała nas w wygodne plecione fotele i prosiła miło, bardzo miło i równie miło ubrana, o pięć minut cierpli­wości. Czekaliśmy chętnie. Ostatecznie mieliśmy na co: na nasze zdjęcia paszportowe, których tak byliśmy ciekawi. Po siedmiu zale­dwie minutach wciąż miła, poza tym nie dająca się opisać panienka wręczała nam dwie kopertki, a myśmy płacili.

Ten triumf w lekko wyłupiastych oczach Kleppa. Skoro tylko mieliśmy kopertki, mieliśmy też pretekst, żeby wstąpić do najbliż­szej piwiarni; bo nikt nie lubi oglądać swoich zdjęć paszportowych pośrodku zakurzonej ulicy, stojąc w hałasie, zawadzając potokowi przechodniów. Jak byliśmy wierni jednemu zakładowi fotograficz­nemu, tak też odwiedzaliśmy stale jedną i tę samą knajpę przy Frie­drichstrasse. Zamawialiśmy piwo, kaszankę z cebulą i razowy chleb, zanim jeszcze nam to przyniesiono, rozkładaliśmy trochę wilgotne zdjęcia, zajmując cały krąg drewnianego blatu, i przy szybko poda­nym piwie i kaszance zagłębialiśmy się w swoje napięte rysy.

Zawsze mieliśmy ponadto przy sobie zdjęcia zrobione z okazji poprzedniej bytności w kinie. W ten sposób powstawała okazja do porównań; a gdzie powstaje okazja do porównań, tam można też za­mówić drugi, trzeci, czwarty kufel piwa, żeby się rozweselić albo, jak mówią w Nadrenii, wprawić się w dobry nastrój.

Nie znaczy to jednak, że człowiek smutny za pomocą własnej fotografii paszportowej może uczynić swój smutek bezprzedmioto­wym; bo prawdziwy smutek już sam w sobie jest bezprzedmiotowy, przynajmniej mój, a także Kleppa nie dawał się niczym wytłuma­czyć i właśnie swoją bez mała figlarną bezprzedmiotowością dowo­dził niczym nie zmąconej siły. Jeśli istniała możliwość igrania z na­szym smutkiem, to tylko poprzez fotografie, gdyż w seryjnie wykonanych migawkach odnajdywaliśmy siebie co prawda niewy­raźnych, ale, co było ważniejsze, biernych i zneutralizowanych. Mogliśmy robić ze sobą co dusza zapragnie, popijać przy tym piwo, znęcać się nad kaszanką, wprawiać się w dobry nastrój i bawić się. Zginaliśmy, składaliśmy, cięliśmy zdjęcia nożyczkami, które przy­nosiliśmy specjalnie w tym celu. Montowaliśmy starsze i nowsze portrety, robiliśmy z siebie jednookich, trzyokich, zamiast uszu za­wieszaliśmy nosy, mówiliśmy albo milczeliśmy prawym uchem,

a czoło umieszczaliśmy na brodzie. Nie tylko na własnych podobi­znach dokonywaliśmy tych montaży; Klepp wypożyczał u mnie de­tale, ja wypraszałem od niego charakterystyczne szczegóły: mieli­śmy nadzieję, że udało nam się sfabrykować nowe i szczęśliwsze stworzenia. Co pewien czas dawaliśmy jakąś fotografię w prezencie.

Brak komentarzy: