czwartek, 19 czerwca 2008

Mógłbym go odwołać, odciągnąć bębnieniem. Miałem przecież przy sobie bębenek. Czułem go pod płaszczem. Wystarczyłoby, że­bym odpiął jeden guzik, a sam wysunąłby się na mróz, jeden ruch do kieszeni płaszcza i miałbym pałeczki w garści. Święty Hubert, pa­tron myśliwych, też nie strzelił, gdy miał już w zasięgu strzału nie­zwykłego jelenia. Szaweł zmienił się w Pawła. Attyla zawrócił, gdy papież Leon uniósł palec z pierścieniem. Ja jednak strzeliłem, nie przeobraziłem się, nie zawróciłem, pozostałem myśliwym, Oskarem, chciałem osiągnąć cel, nie rozpiąłem się, nie wypuściłem bębenka na mróz, nie skrzyżowałem pałeczek na zimowo białej blasze, nie po­zwoliłem styczniowej nocy stać się nocą dobosza, lecz krzyknąłem bezgłośnie, krzyknąłem, jak może krzyczy gwiazda albo ryba w naj­dalszej głębinie, najpierw wdarłem się krzykiem w strukturę mrozu, żeby wreszcie mógł spaść świeży śnieg, potem w szkło, w gęste szkło, w drogie szkło, szkło między światami, w dziewicze, mistyczne, w szkle wystawowym między Janem Brońskim a rubinową kolią wy­ciąłem krzykiem otwór na znany mi rozmiar rękawiczki Jana, spra­wiłem, że szkło otworzyło się niczym opuszczone drzwi, niczym bra­ma niebieska i wrota piekielne, a Jan ani drgnął, z kieszeni płaszcza wyrosła mu dłoń w cienkiej skórce, wstąpiła na niebiosa i opuściła piekło, wzięła z nieba czy z piekła kolię, w której rubinach byłoby do twarzy wszystkim, także upadłym aniołom - i garść pełna rubinów i złota wróciła do kieszeni, a on stał nadal przed rozbitą wystawą, chociaż było to niebezpieczne, chociaż już nie krwawiły rubiny i nie zmuszały jego czy Parsifala oczu w jednym, nieodwracalnym kie­runku.

Brak komentarzy: