czwartek, 12 czerwca 2008

A jednak zegar, jak dawniej, tak i teraz, bez dorosłych jest ni­czym. Oni go nakręcają, posuwają lub cofają, noszą do zegarmistrza, który go sprawdza, czyści i w razie potrzeby naprawia. Podobnie jak to bywa z kukaniem kukułki, które za wcześnie ustaje, z przewróco­ną solniczką, z pająkiem, który pokazuje się rano, z czarnym kotem, z portretem wuja, który spada ze ściany, bo hak obluzował się w tyn­ku, podobnie jak to bywa z lustrem, dorośli widzą w zegarze i poza nim coś więcej niż to, czym zegar jest w istocie.

Mama, która mimo pewnej skłonności do egzaltacji i fantazjowa­nia miała najtrzeźwiejsze spojrzenie, ale bywała też lekkomyślna i każdy domniemany znak tłumaczyła na swoją korzyść, znalazła wówczas zbawcze słowo.

- To na szczęście! - zawołała strzelając palcami, przyniosła szczot­kę i szufelkę i zmiotła stłuczki lub szczęście.

Jeśliby wierzyć słowom mamy, to przyniosłem wiele szczęścia rodzicom, krewnym, znajomym i ludziom nieznanym, gdy każdemu, kto chciał mi zabrać bębenek, tłukłem, rozbijałem krzykiem i śpie­wem szyby, kufle z piwem, butelki po piwie, zwiastujące wiosnę fla­kony perfum, kryształowe czary z dekoracyjnymi owocami, krótko mówiąc, wszystko, co powstawało w hutach szkła z oddechu dmuchaczy, co trafiało na rynek jako szkło po części zwyczajne, po czę­ści artystyczne.

Aby nie wyrządzać zbyt wielkich szkód, bo lubiłem i lubię nadal kształtne wyroby ze szkła, kiedy wieczorem chciano mi odebrać mój blaszany bębenek, który przecie miał iść ze mną do łóżeczka, kru­szyłem jedną lub kilka żarówek naszego wysilającego się poczwór­nie żyrandola w bawialni. Tak postąpiłem na czwarte urodziny, w początkach września dziewięćset dwudziestego ósmego, z gośćmi zgromadzonymi na przyjęciu, z rodzicami, Brońskimi, babką Koljaiczkową, Schefflerami i Greffami, którzy dali mi najróżniejsze pre­zenty: ołowianych żołnierzy, żaglowiec, wóz strażacki - ale nie dali mi blaszanego bębenka; ich wszystkich, którzy chcieli, żebym zajął się ołowianymi żołnierzami, żebym wariactwo straży pożarnej uznał za warte zabawy, którzy nie godzili się na mój rozbity, lecz zacny bębenek, którzy chcieli odebrać mi blachę i w zamian wcisnąć w rękę głupi, poza tym źle ożaglowany stateczek, wszystkich, którzy byli na tyle ślepi, by nie dostrzec mnie i moich pragnień - przenio­słem obiegającym dokoła, uśmiercającym wszystkie cztery żarówki naszego żyrandola krzykiem w przedwieczną ciemność.

Dorośli jak to dorośli: po pierwszych okrzykach przestrachu, po żarliwym niemal domaganiu się powrotu światła przyzwyczaili się do mroku, a gdy babka Koljaiczkowa, która jako jedyna prócz małe­go Stefana Brońskiego nie mogła zasmakować w ciemności, z cze­piającym się jej spódnicy zabeczanym Stefanem poszła do sklepu po łojówki i wróciła z zapalonymi świecami rozjaśniając pokój, pozo­stałe, dobrze już podpite towarzystwo ukazało się podzielone na oso­bliwie skojarzone pary.

Jak było do przewidzenia, mama w rozpiętej bluzce siedziała na kolanach Jana Brońskiego. Nieapetyczny to był widok, jak krótkonogi piekarz Aleksander Scheffler ginął niemal w obfitym ciele Greffowej.

Matzerath oblizywał złote i końskie zęby Gretchen Scheffler. Tylko Jadwiga Brońska siedziała z łagodnym w blasku świec, krowim spoj­rzeniem, trzymając dłonie na podołku, blisko, ale nie za blisko han­dlarza warzyw Greffa, który nic nie wypił, a jednak śpiewał słodko, melancholijnie, rzewnie, zapraszając Jadwigą Brońska do wtóru. Śpiewali skautowską piosenkę na dwa głosy, wedle której w Karko­noszach miał straszyć niejaki Liczyrzepa.

O mnie zapomniano. Oskar siedział pod stołem z kawałkiem swo­jego bębenka, wydobywał z blachy jeszcze trochę rytmu, i kto wie, czy oszczędne, ale równomierne dźwięki bębenka dla tych, co leżeli lub siedzieli w tym pokoju odmienieni i zachwyceni, nie były naj­przyjemniejszą muzyką. Bębnienie bowiem niczym pokost pokrywało odgłosy cmokania i ssania, towarzyszące wszystkim gorączko­wym i wytężonym dowodom zapału tamtych.

Nie ruszyłem się też spod stołu, gdy weszła babka, ze świecami w ręku przypominając gniewnego archanioła, w blasku świec zoba­czyła Sodomę, odkryła Gomorę, z drżącymi świecami w ręku pod­niosła wrzask, nazwała to wszystko świństwem i położyła kres idylli jak i spacerom Liczyrzepy po Karkonoszach, stawiając świece na spodeczkach, sięgając na kredens po karty do skata, rzucając je na stół i pocieszając wciąż jeszcze zapłakanego Stefana oznajmiła dru­gą część urodzinowego przyjęcia. Wkrótce potem Matzerath wkręcił nowe żarówki w stare oprawki żyrandola, przesunięto krzesła, butel­ki z piwem zamlaskały przy otwieraniu; zaczęto nade mną rżnąć w skata po jednej dziesiątej feniga. Mama na samym początku za­proponowała ćwierćfenigowego skata, ale dla wuja Jana było to zbyt ryzykowne, i gdyby co jakiś czas dubeltowe rundki i z rzadka grand z czterema nie podbijały wydatnie stawki, skończyłoby się na partaninie po jednej dziesiątej feniga.

Dobrze mi było pod stołem, pod osłoną zwisającego obrusa. Bęb­niąc leciutko podążyłem na spotkanie pięści, które nade mną młóciły karty, podporządkowałem się przebiegowi gry i po godzinie skata zakomunikowałem sobie: Jan Broński przegrywa. Miał dobre karty, a mimo to przegrywał. Nic dziwnego, skoro nie uważał. Miał w gło­wie całkiem inne rzeczy niż swoje dzwonki bez dwóch. Na samym początku gry, jeszcze rozmawiając ze swoją ciotką, bagatelizując nie­dawną małą orgię, zsunął czarny półbut i lewą stopą w szarej skar­petce szukał obok mojej głowy kolana mamy, która siedziała naprze­ciwko niego, i niebawem je znalazł. Mama, ledwie poczuła dotknięcie, przysunęła się bardziej do stołu, tak że Jan, który został właśnie prze­licytowany przez Matzeratha i spasował na trzydziestu trzech, naj­pierw unosząc czubkiem stopy skraj sukienki, potem całą wypełnio­ną skarpetką, która jednak była z tego samego dnia i prawie świeża, mógł powędrować między jej uda. Byłem pełen podziwu dla mojej mamy, która mimo tego wełnianego naprzykrzania się pod stołem, na górze, na wygładzonym obrusie wygrywała pewnie, wesoło przy tym paplając, najbardziej ryzykowne partie, między innymi żołędzie bez czterech, podczas gdy Jan, na dole poczynając sobie coraz śmie­lej, na górze przegrywał wiele gier, które nawet Oskar z lunatyczną pewnością zakończyłby zwycięsko.

Później pod stół wczołgał się jeszcze zmęczony Stefanek, zasnął tam wkrótce, a przed zaśnięciem nie mógł zrozumieć, czego nogaw­ka jego ojca szukała pod sukienką mojej mamy.

Zachmurzenie niewielkie lub umiarkowane. Po południu przelot­ny deszcz. Już nazajutrz przyszedł Jan Broński, zabrał prezent, który dał mi na urodziny, ów żaglowiec, u Sigismunda Markusa w pasażu Zbrojowni zamienił nędzną zabawkę na blaszany bębenek, z lekka przemoczony przyszedł do nas późnym popołudniem z owym tak dobrze mi znanym bębenkiem w biało-czerwone płomyki, wręczył mi go, wziął jednocześnie poczciwy stary blaszany wrak, na którym pozostały tylko kawałki biało-czerwonego lakieru. I gdy Jan brał spra­cowany, ja wypoczęty instrument, oczy Jana, mamy, Matzeratha spo­częły na Oskarze - niewiele brakowało, a byłbym się roześmiał - czyżby myśleli, że przywiązałem się do starego grata, że żywię w sercu jakieś zasady?

Nie wydając oczekiwanego przez wszystkich krzyku, nie wpada­jąc w śpiew, który zabijał szkło, oddałem strudzony bębenek i od razu obydwiema rękami zająłem się nową blachą. Po dwóch godzi­nach najuważniejszego bębnienia wszedłem w uderzenie.

Brak komentarzy: