Dzisiaj, w łóżku mojego zakładu dla nerwowo chorych, nieraz odczuwam brak owej danej mi wtedy zniewalającej siły, która w mróz i noc stapiała lodowe kwiaty, otwierała wystawy i prowadziła złodzieja za rękę.
Jakżebym chciał, na przykład, ogołocić ze szkła oszklonego judasza w górnej części drzwi pokoju, żeby Bruno, mój pielęgniarz, mógł mnie obserwować bardziej bezpośrednio.
Jakże bolałem przez ten ostatni rok, zanim umieścili mnie w zakładzie, nad niemocą mojego głosu. Gdy na nocnej ulicy marząc o sukcesie posyłałem krzyk, lecz sukces nie przychodził, mogło się zdarzyć, że ja, który brzydzę się gwałtem, chwytałem kamień i celowałem w jakieś okno kuchenne na biednej przedmiejskiej ulicy Düsseldorfu. Zwłaszcza Vittlarowi, dekoratorowi, chętnie bym coś niecoś pokazał. Kiedy po pomocy rozpoznawałem go, jak od pasa w górę skryty za zasłoną dreptał w swoich zielono-czerwonych skarpetkach za szybą wystawową sklepu z męską konfekcją przy Königsallee albo perfumerii w pobliżu dawnej hali koncertowej, jemu, który jest czy też mógłby być moim uczniem, z przyjemnością rozśpiewałbym szkło, bo nadal nie wiem, czy mam go nazywać Judaszem, czy Janem. Vittlar pochodzi z rodziny szlacheckiej i ma na imię Gottfried. Gdy po zawstydzająco daremnej próbie śpiewu lekkim bębnieniem w nietkniętą szybę wystawową ściągałem na siebie uwagę dekoratora, gdy on wychodził na kwadransik na ulicę, gawędził ze mną i pokpiwał sobie ze swoich dekoratorskich wyczynów, musiałem nazywać go Gottfriedem, bo mój głos nie sprawił owego cudu, który by mi pozwolił nazwać go Janem lub Judaszem.
Śpiew przed sklepem jubilerskim, który z Jana Brońskiego zrobił złodzieja, a z mojej mamy posiadaczkę rubinowej kolii, miał na jakiś czas zakończyć moje popisy wokalne naprzeciw wystaw z budzącymi pożądanie przedmiotami. Mama stała się pobożna. Co ją do tego pchnęło? Romans z Janem Brońskim, skradziona kolia, słodki trud wiarołomnego kobiecego życia uczyniły z niej osobę pobożną i złaknioną sakramentów. Jak dobrze żyło się w grzechu: w czwartki spotykała się z Janem w mieście, zostawiała małego Oskara u Markusa, czas przy Stolarskiej spędzała w sposób najczęściej przyjemny, choć męczący, odświeżała się w „Cafe Weitzke” przy kawie i ciastkach, zachodziła po synka do Żyda, przyjmowała od niego kilka komplementów i za pół darmo paczuszkę jedwabiu do szycia, wsiadała w swoją piątkę, uśmiechając się i myślami przebywając zupełnie gdzie indziej delektowała się jazdą koło Bramy Oliwskięj i przez Aleję Hindenburga, nie dostrzegała prawie owych łąk nie opodal hali sportowej, gdzie Matzerath spędzał niedzielne przedpołudnia, znosiła cierpliwie pętlę wokół hali - jakże brzydkie musiało być to gmaszysko, gdy dopiero co przeżyło się coś pięknego - jeszcze skręt w lewo i już za pokrytymi kurzem drzwiami Conradinum z uczniami w czerwonych czapkach - jak ładnie byłoby Oskarowi w takiej czerwonej czapce ze złotym „C”; miałby dwanaście i pół roku, byłby w kwarcie, zaczynałby teraz łacinę i nosiłby się jak prawdziwy mały, pilny, trochę też butny i zarozumiały Konradyńczyk.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz