czwartek, 19 czerwca 2008

Dzisiaj, w łóżku mojego zakładu dla nerwowo chorych, nieraz odczuwam brak owej danej mi wtedy zniewalającej siły, która w mróz i noc stapiała lodowe kwiaty, otwierała wystawy i prowadziła zło­dzieja za rękę.
Jakżebym chciał, na przykład, ogołocić ze szkła oszklonego judasza w górnej części drzwi pokoju, żeby Bruno, mój pielęgniarz, mógł mnie obserwować bardziej bezpośrednio.
Jakże bolałem przez ten ostatni rok, zanim umieścili mnie w za­kładzie, nad niemocą mojego głosu. Gdy na nocnej ulicy marząc o sukcesie posyłałem krzyk, lecz sukces nie przychodził, mogło się zdarzyć, że ja, który brzydzę się gwałtem, chwytałem kamień i celo­wałem w jakieś okno kuchenne na biednej przedmiejskiej ulicy Düsseldorfu. Zwłaszcza Vittlarowi, dekoratorowi, chętnie bym coś niecoś pokazał. Kiedy po pomocy rozpoznawałem go, jak od pasa w górę skryty za zasłoną dreptał w swoich zielono-czerwonych skarpetkach za szybą wystawową sklepu z męską konfekcją przy Königsallee albo perfumerii w pobliżu dawnej hali koncertowej, jemu, który jest czy też mógłby być moim uczniem, z przyjemnością rozśpiewałbym szkło, bo nadal nie wiem, czy mam go nazywać Ju­daszem, czy Janem. Vittlar pochodzi z rodziny szlacheckiej i ma na imię Gottfried. Gdy po zawstydzająco daremnej próbie śpiewu lek­kim bębnieniem w nietkniętą szybę wystawową ściągałem na siebie uwagę dekoratora, gdy on wychodził na kwadransik na ulicę, gawę­dził ze mną i pokpiwał sobie ze swoich dekoratorskich wyczynów, musiałem nazywać go Gottfriedem, bo mój głos nie sprawił owego cudu, który by mi pozwolił nazwać go Janem lub Judaszem.
Śpiew przed sklepem jubilerskim, który z Jana Brońskiego zrobił złodzieja, a z mojej mamy posiadaczkę rubinowej kolii, miał na jakiś czas zakończyć moje popisy wokalne naprzeciw wystaw z budzący­mi pożądanie przedmiotami. Mama stała się pobożna. Co ją do tego pchnęło? Romans z Janem Brońskim, skradziona kolia, słodki trud wiarołomnego kobiecego życia uczyniły z niej osobę pobożną i złak­nioną sakramentów. Jak dobrze żyło się w grzechu: w czwartki spo­tykała się z Janem w mieście, zostawiała małego Oskara u Markusa, czas przy Stolarskiej spędzała w sposób najczęściej przyjemny, choć męczący, odświeżała się w „Cafe Weitzke” przy kawie i ciastkach, zachodziła po synka do Żyda, przyjmowała od niego kilka komple­mentów i za pół darmo paczuszkę jedwabiu do szycia, wsiadała w swoją piątkę, uśmiechając się i myślami przebywając zupełnie gdzie indziej delektowała się jazdą koło Bramy Oliwskięj i przez Aleję Hindenburga, nie dostrzegała prawie owych łąk nie opodal hali spor­towej, gdzie Matzerath spędzał niedzielne przedpołudnia, znosiła cier­pliwie pętlę wokół hali - jakże brzydkie musiało być to gmaszysko, gdy dopiero co przeżyło się coś pięknego - jeszcze skręt w lewo i już za pokrytymi kurzem drzwiami Conradinum z uczniami w czerwo­nych czapkach - jak ładnie byłoby Oskarowi w takiej czerwonej czap­ce ze złotym „C”; miałby dwanaście i pół roku, byłby w kwarcie, zaczynałby teraz łacinę i nosiłby się jak prawdziwy mały, pilny, tro­chę też butny i zarozumiały Konradyńczyk.

Brak komentarzy: