środa, 18 czerwca 2008

Któż by zwrócił uwagę na małego chłopca, trzylatka, który pogwiz­dując kroczył wolno skrajem Łąk w stronę hali sportowej? Za kortami tenisowymi skakali moi chłopcy sprzed trybuny trzymając przed sobą lancknechtowskie werble, płaskie bębny, piszczałki i fanfary. Ćwiczenia karne, stwierdziłem i bardzo umiarkowanie współczułem tym, co skaka­li na rozkaz i gwizdek drużynowego. Z dala od swoich stłoczonych szta­bowców tam i z powrotem przechadzał się Löbsack z samotnym gar­bem. W punktach zwrotnych owej świadomej celu drogi udawało mu się, zawracając na obcasach, wyplenić całą trawę i stokrotki.
Gdy Oskar przyszedł do domu, obiad stał już na stole: pieczeń rzymska z ziemniakami i czerwoną kapustą, a na deser budyń czeko­ladowy z sosem waniliowym. Matzerath nie pisnął ani słówka. Mama Oskara przy obiedzie przebywała myślami gdzie indziej. Za to po południu wybuchła awantura rodzinna z powodu zazdrości i Polskiej Poczty. Pod wieczór orzeźwiająca burza z oberwaniem chmury i cu­downie bębniącym gradem dała dłuższe przedstawienie. Wyczerpa­na blacha Oskara mogła odpoczywać i słuchać.

Brak komentarzy: