poniedziałek, 2 czerwca 2008

- Misereatur vestri omnipotens Deus, et dimissis peccatis vestris...

- unosiło się lekko jak bańka mydlana z ściągniętych ust księdza Guzewski ego, mieniło się barwami tęczy, kołysało, wypuszczone z niewidzialnej słomki, niezdecydowane, wreszcie uleciało w górę, odbijając w sobie okna, ołtarz, Matkę Boską, odbijając ciebie, mnie, wszystko, wszystko - i pękło bezboleśnie, kiedy nowymi bańkami wzbiło się błogosławieństwo: - Indulgentiam, absolutionem et remissionem peccatorum vestrorum...

A gdy „Amen” siedmiu czy ośmiu wiernych przebiło i te wychuchane kuleczki, ksiądz Guzewski podniósł hostię, starannie złożonymi ustami wypuścił największą, lękliwie drżącą w przewie­wie bańkę mydlaną i zepchnął ją z warg czerwonym końcem języka: unosiła się długo, zanim opadła i pękła w pobliżu drugiej ławki przed ołtarzem Matki Boskiej: - Ecce Agnus Dei...

Mahlke ukląkł pierwszy przy balaskach, jeszcze przed trzykrot­nym „Panieniejestemgodzienabyśwszedłdoprzybytkusercamego”. Zanim sprowadziłem księdza Guzewski ego po stopniach w dół i przez balaski, odchylił głowę w tył, ułożył swą spiczastą i niewy­spaną twarz równolegle do pobielonego betonowego sklepienia kaplicy i rozdzielił językiem wargi. Chwila, kiedy ksiądz robi przeznaczonym dla niego opłatkiem mały, pośpieszny znak krzyża; jego twarz pokryła się potem. Jasna rosa wystąpiła mu z porów skóry i perełkami spływała w dół, rozdzielając się na włosach nie ogolonej brody. Oczy wyszły mu na wierzch, stężały jak ugotowa­ne. Być może, że czerń kurtki czołgisty uwydatniała jeszcze bardziej bladość jego twarzy. Pomimo skołowaciałego języka nie przełykał śliny. Metalowy wisiorek, który miał być zapłatą za dziecinne bazgroty i przekreślenia niebieskim ołówkiem tylu rosyjs­kich czołgów, tkwił nieruchomo ponad górnym guzikiem koł­nierzyka i nie brał w niczym udziału. Dopiero kiedy ksiądz Guzewski położył hostię na języku Joachima Mahlkego i język przyjął lekki opłatek, musiałeś przełknąć: temu ruchowi i metal był posłuszny.

Przeżyjmy jeszcze raz we trójkę i wciąż od nowa ten moment komunii: ty klęczysz, ja stoję, moja skóra jest sucha. Tobie pot rozszerza pory. Na obłożonym języku ksiądz składa hostię. Przed chwilą jeszcze byliśmy nastrojeni na jeden ton, ale już mechanizm odruchu każe ci cofnąć język. Wargi zwierają się lepko. Twoje przełykanie przenosi się dalej i kiedy wisiorek zaczyna wtórować mu drżeniem, wiem, że Wielki Mahlke opuści kaplicę wzmocniony, że pot jego wyschnie; i jeżeli zaraz potem twarz jego jednak połyskiwała wilgocią, to dlatego, że zwilżył ją deszcz. Na dworze, przed kaplicą, mżyło.

W suchej zakrystii ksiądz Guzewski powiedział:

- Pewnie stoi pod drzwiami. Należałoby go może zawołać do środka, ale...

Odpowiedziałem:

- Dajmy temu spokój, proszę księdza. Już ja się nim zajmę. Ksiądz Guzewski, z rękami na lawendowych woreczkach w sza­fie:

- Chyba nie zrobi jakiegoś głupstwa?

Pozostawiłem go tak, jak stał, nie pomogłem przy rozbieraniu się.

- Niech się ksiądz lepiej do tego w ogóle nie miesza.

Ale także do Mahlkego, który stał przede mną w mokrym od deszczu mundurze, powiedziałem stanowczo:

- Ty idioto, czego tu jeszcze sterczysz? Jedź w te pędy do Hochstriess, do komendy garnizonu. Wymyśl sobie jakiś rozsądny powód przedłużenia urlopu. Nie chcę z tym mieć nic wspólnego.

Po tych słowach powinienem był odejść, ale zostałem i mokłem: deszczowa pogoda łączy. Próbowałem po dobremu:

- Głowy ci przecież od razu nie utną. Możesz powiedzieć, że stało się coś twojej matce albo ciotce.

Po każdym moim zdaniu, zakończonym kropką, Mahlke kiwał głową, chwilami opuszczał dolną szczękę, śmiał się bez powodu, wreszcie trysnęło z niego:

- Wczoraj było fantastycznie z małą Pokriefke. Nigdy bym nie myślał. Jest zupełnie inna, niż udaje. Mówiąc szczerze: z jej powodu nie chcę już iść na front. Ostatecznie zrobiłem swoje - może nie? Złożę podanie. Mogą mnie wysłać do Gross-Boschpol na instruktora. Niech teraz inni nadstawiają karku. Nie, żebym się bał, po prostu mam już dość. Możesz to zrozumieć? Nie dałem się nabrać i przygwoździłem go od razu:

- Ach tak, z powodu małej Pokriefke. Ale to wcale nie była ona. Tulla jeździ w dwójce do Oliwy, a nie w piątce. Każdy to tutaj wie. Robisz w portki ze strachu - to rozumiem doskonale!

Ale on upierał się, że właśnie z nią coś miał:

- Z Tullą, możesz mi wierzyć. Nawet u niej w domu, Eisenstrasse. Jej matka patrzy przez palce. Ale to się zgadza, że mi się odechciało. Może się boję. W każdym razie przedtem, przed mszą, bałem się. Teraz już mi lepiej.

- Pomyśl, nie wierzysz przecież w Boga i te rzeczy...

- Jedno nie ma nic wspólnego z drugim.

- No dobrze, jechał go sęk, a co dalej?

- Może mógłbym u Störtebekera i jego chłopaków, znasz ich przecież.

- Nie, mój drogi. Z tą ferajną nic mnie nie łączy. Można sobie palce sparzyć i tak dalej. Trzeba było raczej zapytać się małej Pokriefke, jeżeli z nią rzeczywiście, u niej w domu...

- Zrozumże: na Osterzeile nie mogę się już pokazać. Jeżeli ich jeszcze nie ma, to lada chwila przyjdą - powiedz, czy nie dałoby się u was w piwnicy, tylko na parę dni? Ale ja nie chciałem mieć z tym nic wspólnego: - Ukryj się gdzie indziej. Macie przecież krewnych na wsi, albo i u Pokriefków w szopie stolarni, którą jej wuj... Albo na krypie.

To chwyciło. Wprawdzie Mahlke powiedział jeszcze: - Przy takiej pogodzie? - ale decyzja już zapadła. I chociaż uparcie i wymownie broniłem się przed towarzyszeniem mu do wraka, napomykając również o cholernej pogodzie, czułem coraz wyraź­niej, że muszę z nim zostać: deszczowa pogoda łączy.

Dobrą godzinę chodziliśmy z Neuschottland do Schellmühl i z powrotem, i jeszcze raz całą Posadowskiweg. Na chwilę schroniliśmy się przed wiatrem za dwoma słupami ogłoszeniowy­mi, opasłymi od nalepiania wciąż tych samych plakatów nawołują­cych do oszczędzania węgla, i pośpieszyliśmy dalej. Sprzed głów­nego wejścia do miejskiej kliniki położniczej rozciągał się dobrze nam znany widok: poprzez nasyp kolejowy i rozrośnięte kasztany przyzywał nas szczyt frontonu i zwieńczenie wieży masywnego budynku gimnazjum; ale Mahlke nie patrzył tamtą stronę albo też widział coś innego. Potem staliśmy przeszło pół godziny w poczekalni tramwajowej na przystanku Reichskolonie, gdzie pod bębniącym blaszanym dachem czekało razem z nami trzech czy czterech uczniów szkoły podstawowej. Chłopcy boksowali się trochę i spychali z ławki. Nic nie pomogło, że Mahlke odwrócił się do nich plecami. Dwaj podeszli z otwartymi zeszytami, gadali jeden przez drugiego najprawdziwszym dialektem. Spytałem:

- Czy nie macie dziś lekcji?

- Nie. Dopiero o dziewiątej, jeżeli w ogóle pójdziemy.

- No, to dajcie, ale szybko.

Mahlke wpisał na ostatniej stronie oby zeszytów w lewym górnym rogu swoje nazwisko i stopień służbowy. Ale chłopcy nie byli zadowoleni, chcieli, by podał też dokładną liczbę zniszczonych czołgów - i Mahlke ustąpił, pisał, jakby wypełniał przekazy pocztowe, najpierw cyframi, potem słownie, i musiał uwiecznić się moim piórem jeszcze w dwóch dalszych zeszytach. Już chciałem mu odebrać pióro, kiedy jeden z chłopców zadał nowe pytanie:

- A gdzie je pan ustrzelił, pod Bielgorodem czy pod Żytomierzem?

Mahlke powinien był skinąć głową i uspokoić chłopców. Ale on szepnął zduszonym głosem:

- Nie, chłopcy, większość w rejonie Kowel-Brody-Brzeżany. I w kwietniu, kiedy zamknęliśmy pierwszą armię wojsk pancernych koło Buczacza.

Jeszcze raz musiałem odkręcić wieczne pióro. Chłopcy chcieli mieć wszystko na piśmie i gwizdnięciem wezwali jeszcze dwóch dalszych uczniaków z deszczu do poczekalni. Zawsze te same chłopięce plecy służyły jako podkładka do pisania. Malec chciał się wyprostować i podać także swój zeszyt, ale reszta zaoponowała: jeden musi się poświęcić. I Mahlke wypisywał coraz bardziej drżącym pismem - pot wystąpił mu znowu na skórę - Kowel, Brody, Brzeżany, Czerkasy i Buczacz. Połyskujące, umorusane twarze, wciąż nowe pytania:

- Czy pan był także pod Krzywym Rogiem? - Wszystkie gęby rozdziawione. W każdej brak zębów. Oczy po dziadku ze strony ojca. Uszy po rodzinie matki. Każdy miał dziurki w nosie.

- A dokąd pana teraz przenoszą?

- Głupi, tego mu przecież nie wolno mówić, po co pytasz?

- Zakład, że do wojsk inwazyjnych.

- Nie, zachowują go sobie na po wojnie.

- Spytaj go, czy był też u führera?

- Był pan?

- Czy nie widzisz, że to kapral?

- Czy nie ma pan przy sobie swojej fotografii?

- Bo my zbieramy.

- A jak długo ma pan jeszcze urlop?

- Właśnie, jak długo?

- Czy jutro jeszcze pan tu będzie?

- A może pana urlop już się kończy?

Mahlke wyrwał się. Potknął się o tornistry. Moje pióro zostało w poczekalni. Długotrwały bieg w pochylonej postawie. Bok przy boku przez kałuże: deszczowa pogoda łączy. Dopiero za boiskiem sportowym chłopcy pozostali w tyle. Jeszcze długo wołali za nami, nie spieszno im było do szkoły. Jeszcze dziś pragną mi zwrócić pióro.

Dopiero pomiędzy ogródkami działkowymi za Neuschottland odetchnęliśmy spokojniej. Byłem wściekły i moja wściekłość rodzi­ła nową wściekłość. Wskazującym palcem trąciłem przynaglająco w przeklęty lizak i Mahlke zdjął go szybko z szyi. Wisiał na sznurowadle, jak swego czasu śrubokręt. Mahlke chciał mi go dać, ale ja nie przyjąłem.

- Zostaw, dziękuję za ulęgałki.

Ale on nie wyrzucił metalowego cacka w mokre krzaki, schował je do tylnej kieszeni spodni.

Jak się wydostać z tej sytuacji? Agrest tuż za prowizorycznymi płotami był niedojrzały; Mahlke zaczął go zrywać obu rękami. Szukałem odpowiedniego pretekstu. On zajadał i wypluwał skórki.

- Poczekaj tutaj pół godziny. Musisz koniecznie zabrać pro­wiant, inaczej nie wytrzymasz długo na krypie.

Gdyby Mahlke powiedział: „Tylko wróć”, byłbym zwiał. Ale on ledwo kiwnął głową, kiedy odchodziłem, dalej rwał oburącz agrest, sięgając palcami pomiędzy deski płotu, i pełnymi ustami zmuszał mnie do uległości: deszczowa pogoda łączy.

Otworzyła mi ciotka Mahlkego. Dobrze, że jego matki nie było w domu. Mógłbym wziąć od nas coś do jedzenia. Pomyślałem jednak: od czego ma rodzinę? Byłem też ciekaw, co powie ciotka. Ale rozczarowała mnie. Stała przepasana kuchennym fartuchem i nie zadawała żadnych pytań. Przez otwarte drzwi pachniało czymś, od czego cierpły zęby: w domu Mahlkego gotowano rabarbar.

- Chcemy urządzić Joachimowi małą uroczystość. Do picia mamy dosyć, ale gdybyśmy byli głodni...

Bez słowa przyniosła z kuchni dwie kilowe puszki boczku razem z otwieraczem. Ale to nie był ten sam, który Mahlke przyniósł z krypy, kiedy znalazł w kambuzie puszki z żabimi udkami. Podczas gdy przynosiła jedzenie i zastanawiała się, co by tu jeszcze - u Mahlków szafy były zawsze dobrze zaopatrzone, mieli krew­nych na wsi, czerpali z pełnego - przestępowałem w korytarzu niespokojnie z nogi na nogę i oglądałem sobie tamto podłużne zdjęcie, które przedstawiało ojca Mahlkego z palaczem Labudą. Lokomotywa nie była pod parą.

Kiedy ciotka wróciła z siatką na zakupy i gazetą do zapakowania puszek, powiedziała:

- A gdybyśta chcieli jeść boczek, musita go trochę podgrzać. Bo inaczej za tłusty i będzie was cisnął w dołku.

Gdybym spytał odchodząc, czy był ktoś i dowiadywał się o Joachima, odpowiedziałaby mi zapewne przecząco. Ale ja nie spytałem, powiedziałem tylko w drzwiach:

- Serdeczne pozdrowienia od Joachima - chociaż Mahlke nie polecił mi pozdrowić nikogo, nawet swojej matki.

Mahlke także nie był niczego ciekaw, kiedy znalazłem się znowu naprzeciw jego munduru, między ogródkami działkowymi, we wciąż padającym deszczu, i powiesiwszy siatkę na płocie zacząłem sobie rozcierać czerwone pręgi na palcach. Wciąż jeszcze po­chłaniał niedojrzały agrest i zmusił mnie, abym tak jak ciotka zatroszczył się o jego zdrowie:

- Zepsujesz sobie żołądek!

Kiedy powiedziałem: - Chodźmy już! - Mahlke zerwał trzy garście owoców z ociekających wodą krzaków, napełnił nimi kieszenie spodni i podczas kiedy obchodziliśmy łukiem Neuschott­land i osiedla pomiędzy Wolfsweg a Bärenweg, wypluwał co chwila twarde skórki. Obżerał się też jeszcze na tylnym pomoście przyczepnego wozu tramwajowego, kiedy przejeżdżaliśmy obok zasnutego deszczem lotniska.

Drażnił mnie tym swoim agrestem. I deszcz już ustawał. Szarość stała się bardziej mleczna, zachęcała, żeby wysiąść i zostawić go z jego agrestem. Ale powiedziałem tylko:

- U was w domu już dwa razy pytali o ciebie. Faceci w cywilu.

- Tak? - Mahlke w dalszym ciągu wypluwał skórki między listwy podłogi. - A moja matka? Domyśla się czegoś?

- Twojej matki nie było, tylko ciotka.

- Pewnie poszła po zakupy.

- Nie sądzę.

- No, to była u Schielków i pomagała przy prasowaniu.

- Niestety, nie była tam.

- Chcesz trochę agrestu?

- Zabrano ją do Hochstriess. Właściwie nie chciałem ci mówić. Dopiero tuż przed Brösen agrest mu się skończył. Ale jeszcze w drodze przez plażę, którą deszcz pokrył deseniem, przeszukiwał obie przemoczone kieszenie. Kiedy zaś Wielki Mahlke usłyszał, jak morze pluszcze uderzając o brzeg, kiedy zobaczył je i dostrzegł w oddali zarysy wraku i cienie kilku statków na redzie, powiedział - a horyzont przeciął kreską jego obie źrenice:

- Nie przepłynę.

Tymczasem ja już zdjąłem spodnie i buty.

- Tylko nie zaczynaj teraz z jakimiś historiami.

- Naprawdę nie mogę, brzuch mnie boli. Przeklęty agrest. Kląłem i klnąc szukałem, aż znalazłem w kieszeni marynarki jedną markę i trochę drobnych. Pobiegłem z tym do Brösen i u starego Krefta wypożyczyłem na dwie godziny łódkę. Nie było to wcale takie łatwe, jak się teraz przy pisaniu wydaje, chociaż Kreft wiele nie pytał i pomógł mi zepchnąć łódkę na wodę. Kiedy przybijałem do brzegu, Mahlke tarzał się w mun­durze po piasku. Musiałem go kopnąć, żeby wstał. Drżał, pocił się, wpychał sobie pięści w okolicę żołądka; ale pomimo niedojrzałego agrestu na pusty żołądek do dziś jakoś nie mogę uwierzyć w te jego bóle.

- Idź między wydmy, no, jazda!

Poszedł zgięty w pół, powłócząc nogami po piasku, i zniknął za kępami wydmuchrzycy. Może mógłbym dojrzeć jego czapkę, ale patrzyłem w kierunku mola, chociaż żaden statek nie przybijał ani nie odbijał. Wprawdzie Mahlke wrócił jeszcze zgięty, ale pomógł mi uporać się z łódką. Posadziłem go na rufie, położyłem mu na kolanach siatkę z konserwami i wetknąłem w łapę otwieracz, zawinięty w gazetę. Kiedy za pierwszą, a potem za drugą mielizną morze pociemniało, powiedziałem:

- Teraz ty mógłbyś trochę powiosłować.

Wielki Mahlke nawet nie kiwnął głową, siedział skurczony, trzymał się zawiniętego w papier otwieracza i patrzył poprzez mnie: bo siedzieliśmy naprzeciwko siebie.

Chociaż już nigdy, aż do dnia dzisiejszego, nie wsiadłem do łódki, wciąż jeszcze siedzimy naprzeciw siebie; jego palce porusza­ją się niespokojnie. Na szyi nie ma nic. Ale czapka nasadzona jest prosto. Z fałd munduru sypie się piasek. Deszcz nie pada, lecz czoło jego jest zroszone. Wszystkie mięśnie napięte. Oczy wy­chodzą na wierzch. Z kim zamienił się na nosy? Oba kolana rozlatane. Na morzu nie ma kota, lecz mysz ucieka.

Przy tym wcale nie było zimno. Tylko kiedy chmury się rozdzierały, a przez szczeliny padały promienie słońca, plamiaste dreszcze przebiegały ledwie oddychającą powierzchnię wody i sięgały łodzi.

- Pomachaj trochę wiosłami, to rozgrzewa.

Rufa odpowiedziała tylko dzwonieniem zębami, a wśród stęka­nia padały zduszone słowa:

- ...ma się z tego. Mógł mi ktoś wcześniej powiedzieć. Z powodu takiego głupstwa. A prelekcję miałbym naprawdę dobrą. Począw­szy od opisu celownika, potem o granatach, silnikach Maybacha i tak dalej. Jako ładowniczy musiałem wychodzić z czołgu, żeby wbijać obluzowane bolce, nawet w czasie ostrzału. Ale chciałem nie tylko o sobie. Chciałem o moim ojcu i o Labudzie. Tylko krótko o katastrofie pod Tczewem. I jak mój ojciec dzięki osobistej odwadze. I że ja przy celowniku zawsze o moim ojcu. Nie miałem nawet zapewnionego bytu, kiedy on. Dziękuję ci także za świece wtedy. O, zawsze Czysta, Ty w nieskalanym blasku. Przez Twoje orędownictwo stanę się godny. Pełna miłości. Łaski pełnaTak jest. Bo zaraz moja pierwsza akcja na północ od Kurska to udowodniła.

I w samym środku tego bajzlu, kiedy pod Orłem ruszył kontratak. I jak w sierpniu nad Worsklą Maria Panna. Wszyscy śmieli się i ściągnęli mi na kark kapelana dywizji. Ale potem zatrzymaliśmy front. Niestety, przeniesiono mnie na środkowy odcinek. Inaczej pod Charkowem nie poszłoby tak łatwo. Wkrótce, pod Korosteniem, ukazała mi się znowu, kiedyśmy pięćdziesiąty dziewiąty korpus. Przy tym nigdy nie trzymała Dzieciątka, tylko obraz. Wie pan, panie dyrektorze, on wisi u nas na korytarzu koło woreczka z przyborami do czyszczenia butów. Nie trzymała go na wysokości piersi, lecz niżej. Miałem dokładnie na środku celownika parowóz.

Musiałem tylko mierzyć pomiędzy mojego ojca i palacza Labudę. Czterysta. Bezpośredni ostrzał. Widziałeś przecież, Pilenz, rąbię zawsze w środek, między wieżyczkę a dół. To daje niezły efekt. Nie, nie mówiła nic, panie dyrektorze. Ale jeżeli mam być zupełnie szczery: ze mną może nie rozmawiać. Dowody? Mówię przecież, trzymała obraz. Albo w matematyce. Kiedy pan wykłada i wy­chodzi z założenia, że linie równoległe spotkają się w nieskoń­czoności, to wynika z tego, sam pan musi przyznać, coś transcen­dentnego. Tak samo było na pozycji na wschód od Kazatynia. Trzeciego dnia świąt Bożego Narodzenia. Poruszała się od lewej w stronę lasku z szybkością marszową trzydzieści pięć. Musiałem się tylko tego trzymać, tego trzymać, ognia. Uderz dwa razy lewym wiosłem. Pilenz, oddalamy się od kursu na krypę.

W czasie tego skrótowego wykładu, wygłoszonego początkowo wśród szczękania zębami, a potem już z opanowaniem, Mahlke potrafił czuwać nad kursem naszej łodzi i nadać mi przez rytm swojej dykcji takie tempo wiosłowania, że aż pot wystąpił mi na czoło; jego skóra obeschła, pory się zamknęły. Ani przez jedno uderzenie wiosła nie byłem pewien, czy nie widzi ponad rosnącymi nadbudówkami minowca czegoś więcej prócz krążących tam jak zawsze mew.

Zanim dobiliśmy do wraku, siedział swobodnie na rufie, bawił się niedbale wyjętym z papieru otwieraczem do konserw i nie skarżył się już na bóle brzucha. Na pokładzie stanął przede mną i kiedy umocowywałem łódkę, jego ręce manipulowały koło szyi: wielki lizak powrócił z tylnej kieszeni spodni na swoje dawne miejsce. Zacieranie rąk, słońce przebiło się przez chmurę, rozluźnianie mięśni: Mahlke stąpał po pokładzie pewnym krokiem właściciela, mruczał pod nosem urywki litanii, machał ręką mewom i grał rolę dobrego wujaszka, który po długoletniej, pełnej przygód nieobec­ności przyjeżdża w odwiedziny, przywozi siebie samego w poda­runku i cieszy się powrotem do bliskich: „Halo, moi kochani, wcaleście się nie zmienili!”

Trudno mi było wpaść w jego nastrój.

- Pośpiesz się, pośpiesz! Stary Kreft pożyczył mi łódkę na półtorej godziny. Początkowo chciał tylko na godzinę.

Mahlke uderzył od razu w rzeczowy ton:

- No dobrze. Nie należy zatrzymywać podróżnych. Swoją drogą ten statek, tak, ten obok tankowca, ma dosyć głębokie zanurzenie.

Załóżmy się, że to szwedzki. Jeszcze dzisiaj do niego powiosłujemy, żebyś wiedział. I to zaraz, jak tylko się ściemni. Postaraj się być tu około dziewiątej. Tego mogę chyba żądać od ciebie, co?

Oczywiście przy tak złej widoczności nie można było stwierdzić, jaką banderę ma frachtowiec na redzie. Mahlke zaczął się roz­bierać ceremonialnie i gadatliwie. Plótł trzy po trzy. Trochę o Tulli Pokriefke: - To ścierwo, jeżeli chcesz wiedzieć. - Plotki o księdzu Guzewskim: - Podobno robił jakieś machlojki z materiałami, a nawet z obrusami na ołtarze czy raczej z talonami na nie. Przychodził kontroler z wydziału gospodarczego. - Potem coś zabawnego o ciotce: - Ale jedno trzeba jej przyznać, z moim ojcem zawsze dobrze się rozumiała, jeszcze kiedy oboje byli dziećmi na wsi. - I wreszcie stare historyjki o lokomotywie: - Mógłbyś jednak przedtem zajrzeć na Osterzeile i zabrać fotografię z ramką lub bez ramki. Nie, niech lepiej wisi tam, gdzie wisi. To tylko balast.

Stał w czerwonych spodenkach gimnastycznych, będących dla nas kawałkiem tradycji naszego gimnazjum. Mundur złożył staran­nie w przepisową kostkę i ukrył za kabiną nawigacyjną, na swoim stałym miejscu. Buty z cholewami ustawił jak przed położeniem się spać. Powiedziałem jeszcze:

- Masz wszystko, puszki też? Nie zapomnij otwieracza. Przesuwał order to w lewo, to w prawo, plótł głupstwa jak sztubak, bawił się w dawną grę pytań:

- Ile ton ma argentyński okręt bojowy „Moreno”? Prędkość w węzłach? Grubość opancerzenia na linii zanurzenia? Rok budo­wy? Kiedy przebudowany? Ile dział stopięćdziesięciodwumilimetrowych miał „Vittorio Veneto”?

Odpowiadałem niechętnie, choć byłem zadowolony, że to wszystko jeszcze pamiętam.

- Czy zabierzesz obie puszki za jednym razem na dół?

- Zobaczę.

- Nie zapomnij otwieracza, leży tutaj.

- Troszczysz się o mnie jak matka.

-Wiesz, gdybym był tobą, nie zwlekałbym już dłużej z zejściem.

- Tak, oczywiście. Wyobrażam sobie, jak wszystko pięknie zapleśniało.

- Przecież nie będziesz tam zimował.

- Najważniejsze, żeby maszynka jeszcze działała, spirytusu mam na dole dosyć.

- Tego wisiorka bym na twoim miejscu nie wyrzucał. Może uda ci się go po drugiej stronie przehandlować jako pamiątkę. Nigdy nie wiadomo.

Mahlke przerzucał metalowe cacko z ręki do ręki. Nawet kiedy opuścił mostek i drobnymi krokami szedł w kierunku luku, robił to jedną, to drugą ręką odważające ruchy, chociaż siatka z obu puszkami wrzynała mu się w prawe ramię. Kolanami zataczał łuki. Wystający kręgosłup rzucał cień w lewo, bo właśnie na krótką chwilę wyjrzało słońce.

- Będzie już pół do jedenastej albo i później.

- Woda wcale nie jest taka zimna, jak myślałem.

- Po deszczu zawsze tak bywa.

- Moim zdaniem: woda siedemnaście, powietrze dziewiętnaście.

Przed boją kierunkową stała na torze wodnym pogłębiarka. Widać było, że pracuje, ale wszelkie odgłosy były urojeniem, bo wiatr wiał w jej stronę. Urojeniem była też mysz Mahlkego, gdyż namacawszy stopami brzeg luku był do mnie w dalszym ciągu odwrócony plecami.

Ustawicznie dręczy mnie jedno i to samo ukute przez mnie pytanie: czy powiedział jeszcze coś, zanim się zanurzył? Na wpół pewien jestem tylko spojrzenia, rzuconego z ukosa przez lewe ramię na mostek. Przysiadłszy na chwilę, zamoczył się trochę, szkolne spodenki gimnastyczne nabrały matowej, ciemnej czer­wieni, prawą ręką chwycił siatkę z puszkami - ale wisiorek na szyi? Na szyi nic nie miał. Czy wyrzucił go ukradkiem? Jaka ryba odniesie mi go? Czy powiedział coś jeszcze przez ramię? W górę, do mew? W kierunku plaży lub statków na redzie? Czy przeklinał gryzonie? Nie sądzę, żebym naprawdę słyszał twoje słowa: „A więc do wieczora!” Głową naprzód, obciążony dwiema puszkami konserw, dał nurka: okrągłe plecy i pośladki zanurzyły się w ślad za karkiem. Biała stopa odepchnęła się od próżni. Woda ponad lukiem powróciła do zwykłej gry krótkich fal.

Podniosłem nogę, pod nią leżał otwieracz do puszek. Ja i ot­wieracz pozostaliśmy sami. Gdybym od razu wskoczył do łódki, odwiązał linę i odpłynął: „No, on sobie i tak poradzi”, ale nie, zostałem, liczyłem sekundy, przekazałem tę funkcję pogłębiarce stojącej przed boją kierunkową z obracającymi się czerpakami na gąsienicach, liczyłem z wysiłkiem razem z nią: trzydzieści dwie, trzydzieści trzy zardzewiałe sekundy. Trzydzieści sześć, trzydzieści siedem wyciągających muł sekund. Czterdzieści jeden, czterdzie­ści dwie źle naoliwione sekundy, czterdzieści sześć, czterdzieści siedem, czterdzieści osiem sekund, pogłębiarka robiła, co mogła, wznoszącymi się, przewracającymi, zagłębiającymi się w wodę czerpakami: pogłębiała tor wodny wejścia do Nowego Portu i pomagała mi liczyć czas: Mahlke musi już być u celu, już wszedł z puszkami konserw, bez otwieracza, z lizakiem, którego słodycz była bliźniaczą siostrą goryczy, lub też bez niego, do dawnej, ponad powierzchnią wody leżącej kabiny telegrafisty polskiego minowca „Rybitwa”.

Chociaż nie umówiliśmy się co do sygnałów, mogłeś jednak zastukać. Jeszcze raz i jeszcze raz pogłębiarka odliczyła dla mnie trzydzieści sekund. Jak to się mówi? Na ile da się ocenić, musiał już... Mewy irytowały mnie. Kreśliły wzory pomiędzy łodzią a niebem. Ale kiedy nagle, bez widocznego powodu, odfrunęły, irytował mnie ich brak. I zacząłem najpierw własnymi obcasami, potem butami Mahlkego obrabiać pokład mostku: rdza odpryskiwała płatami, zwapniałe łajno mew kruszyło się i tańczyło przy każdym uderzeniu. Pilenz, z otwieraczem do puszek w bębniącej pięści, krzyczał:

- Wyjdź na górę, chłopie! Zapomniałeś otwieracza do konserw, otwieracza... - Przerwy po dzikich, potem rytmicznie uporząd­kowanych uderzeniach i krzykach. Niestety, nie umiałem wy­stukiwać alfabetem Morsego, waliłem: dwa trzy, dwa trzy. Ochryp­łem: - O-twie-racz-do-kon-serw! O-twie-racz-do-kon-serw!

Od tego piątku wiem, co znaczy cisza. Cisza następuje, kiedy mewy zawracają. Nic nie może bardziej podkreślić ciszy niż pracująca pogłębiarka, której żelazne zgrzyty wiatr zwiewa. Ale największą ciszę wywołał Joachim Mahlke, nie odpowiadając na mój krzyk.

A więc: powiosłowałem z powrotem. Ale zanim wyruszyłem, cisnąłem otwieraczem w kierunku pogłębiarki, lecz nie trafiłem w nią.

A więc: cisnąłem otwieracz, powiosłowałem z powrotem, od­dałem łódkę rybakowi Kreftowi, musiałem dopłacić jeszcze trzy­dzieści fenigów i powiedziałem:

- Może przyjdę nad wieczorem i jeszcze raz wezmę łódkę.

A więc: cisnąłem, powiosłowałem z powrotem, oddałem, do­płaciłem, chciałem jeszcze raz, wsiadłem w tramwaj i pojechałem, jak to się zazwyczaj mówi, do domu.

A więc: po tym wszystkim nie pojechałem od razu do domu, tylko zadzwoniłem do drzwi na Osterzeile, nie zadawałem żadnych pytań, kazałem sobie dać lokomotywę w ramce, bo powiedziałem przecież do niego i do rybaka Krefta: „Może przyjdę jeszcze raz nad wieczorem...”

A więc: kiedy przyszedłem do domu z fotografią, moja matka miała właśnie gotowy obiad. Jadł z nami jakiś pan z komendy straży fabryki wagonów. Na obiad nie było ryby; a dla mnie leżał obok talerza list z Dowództwa Okręgu Wojskowego.

A więc: czytałem i czytałem, i czytałem moje powołanie do wojska. Matka zaczęła płakać, a pan ze straży zmieszał się.

- Pojadę dopiero w niedzielę wieczór - powiedziałem, a potem, nie zwracając uwagi na tamtego pana: - Nie wiesz, gdzie się podziała lorneta polowa ojca?

A więc: z tą lornetą i z fotografią w sobotę przed południem, a nie, jak było umówione, tego samego wieczora - widoczność była zła z powodu mgły i znowu padało - pojechałem do Brösen, wyszukałem sobie najwyższy punkt na wydmach nadbrzeżnych: plac przed pomnikiem poległych. Stanąłem na najwyższym stop­niu cokołu i trzymałem pół godziny, jeżeli nie trzy kwadranse, lornetę przed oczyma - nade mną wyrastał obelisk ze złotą kulą na szczycie, mokrą od deszczu. Dopiero kiedy wszystko zamazało mi się przed oczyma, opuściłem lornetę i patrzyłem na krzaki głogu.

A więc: na krypie nic się nie poruszało. Wyraźnie widziałem dwa puste buty z cholewami. Wprawdzie nad żelastwem unosiły się znowu mewy, przysiadały, pudrowały pokład i buty; ale czegóż dowodzą mewy? Na redzie stały te same statki co poprzedniego dnia. Ale nie było wśród nich żadnego szwedzkiego, w ogóle żadnego neutralnego. Pogłębiarka prawie się nie przesunęła. Pogo­da zdawała się poprawiać. Znowu pojechałem, jak to się mówi, do domu. Moja matka pomogła mi spakować tekturową walizkę.

A więc pakowałem: ową fotografię w poprzecznym formacie, wyjętą z ram, położyłem na samym spodzie, ponieważ ty nie zgłaszałeś już do niej pretensji. Na twoim ojcu, palaczu Labudzie i na lokomotywie twojego ojca, która nie była pod parą, leżał stos mojej bielizny, różne manatki i mój dziennik, który potem razem z fotografią i listami zginął koło Cottbus.

Kto mi napisze dobre zakończenie? Bo to, co się zaczęło od kota i myszy, dręczy mnie dzisiaj widokiem nurów na stawach zaroś­niętych trzciną. Chociaż unikam przyrody, filmy oświatowe ukazu­ją mi te zwinne ptaki wodne. Albo też kronika filmowa pod­chwytuje jako aktualność tygodnia próby podniesienia zatopio­nych na Renie berlinek, podwodne prace w porcie hamburskim; bunkry koło stoczni Howaldta mają być wysadzone w powietrze, miny rozbrojone. Mężczyźni w błyszczących, lekko wgniecionych hełmach schodzą na dół, wracają na górę, ramiona wyciągają się ku nim, odśrubowuje im się i podnosi hełmy: ale nigdy Wielki Mahlke nie zapala sobie papierosa na migotliwym płótnie ekranu; zawsze palą inni.

Kiedy do miasta przyjeżdża cyrk, zarabia na mnie. Znam prawie wszystkie, rozmawiałem z tym i z owym klownem prywatnie za wozem mieszkalnym; ale ci panowie bywają często w złych humorach i nic nie wiedzą o jakimś koledze Mahlke.

Czy muszę jeszcze dodawać, że w październiku tysiąc dziewięć­set pięćdziesiątego dziewiątego roku pojechałem do Regensburga na spotkanie tych pozostałych przy życiu, którzy, tak jak ty, zdobyli Krzyż Rycerski? Nie wpuszczono mnie na salę. Grała tam orkiestra Bundeswehry czy też miała przerwę. Przez porucznika, który dowodził oddziałem porządkowym, kazałem podczas prze­rwy zawezwać ciebie z podium dla orkiestry:

- Kapral Mahlke proszony do drzwi wejściowych!

Ale ty nie chciałeś się wynurzyć.

Brak komentarzy: