poniedziałek, 16 czerwca 2008

Pani doktor Hornstetter, która prawie codziennie przychodzi na papierosa do mojego pokoju, jako lekarka powinna mnie leczyć, ale to ja za każdym razem ją leczę, kiedy opuszcza pokój, jest mniej nerwowa; ona, taka nieśmiała i utrzymująca bliższe stosunki właści­wie tylko ze swoimi papierosami, twierdzi stale, że w młodości mia­łem za mało kontaktów, za rzadko bawiłem się z innymi dziećmi.

Cóż, jeśli chodzi o inne dzieci, może i ma trochę racji. Byłem przecież tak zaabsorbowany edukacją u Gretchen Scheffler, tak roz­darty wewnętrznie między Goethem i Rasputinem, że mimo najlep­szych chęci nie znajdowałem czasu na kółeczko i wyliczanki. Ilekroć jednak niby jakiś uczony stroniłem od ksiąg, a nawet je przeklinałem jako grobowce liter i pragnąłem kontaktu z prostym ludem, natyka­łem się na bachory z naszej kamienicy i mogłem mówić o szczęściu, jeśli po pewnej styczności z tymi kanibalami udawało mi się wrócić cało do mojej lektury.

Oskar mógł wyjść z mieszkania rodziców przez sklep, wtedy od razu był na Labesa, albo zatrzasnąć za sobą drzwi mieszkania, wtedy znajdował się na klatce schodowej, miał po lewej wejście na ulicę, cztery piętra wyżej poddasze, gdzie muzyk Meyn grał na trąbce, a ostatnią możliwość stanowiło podwórze kamienicy. Ulica to były kocie łby. Na ubitym piachu podwórza mnożyły się króliki i trzepano dywany. Poddasze prócz okazyjnych duetów z pijanym panem Mey-enem ofiarowywało widok, perspektywę i owo piękne, lecz złudne uczucie wolności, którego szukają ci wszyscy, co wspinają się na wieże, które z mieszkańców mansard czyni marzycieli.

O ile podwórze było dla Oskara pełne niebezpieczeństw, o tyle poddasze dawało mu pewne schronienie, póki i stamtąd nie wypło­szył go Aksel Mischke ze swoją zgrają. Podwórze miało szerokość kamienicy, w głąb jednak sięgało tylko na siedem kroków i wysmo­łowanym, zbrojnym u góry w drut kolczasty płotem z desek przyle­gało do trzech innych podwórzy. Z poddasza można było ogarnąć wzrokiem ten labirynt: domy na Labesa, obu przecznicach: Herty i Luizy i na dalekiej przeciwległej ulicy Marii otaczały złożony z podwórzy obszerny czworobok, w którym znajdowały się również fabryka cukierków od kaszlu i liczne tandetne warsztaty. Tu i ówdzie z podwórzy wyrastały drzewa i krzaki wskazując porę roku. Poza tym podwórza różniły się co prawda wielkością, ale jeśli chodzi o króliki i trzepaki, były jednakowe. Podczas gdy króliki przebywały tam przez okrągły rok, dywany, zgodnie z regulaminem domowym, trzepano tylko we wtorki i piątki. W takie dni potwierdzała się rozle­głość podwórzowego kompleksu. Z poddasza Oskar słyszał to i wi­dział: ponad setkę dywanów, chodników, dywaników nacierano ki­szoną kapustą, szczotkowano, trzepano i zmuszano, by ukazały wreszcie utkany wzór. Sto gospodyń wynosiło z domów zwłoki dy­wanów, unosiło w górę gołe okrągłe ramiona, chowało włosy, roz­puszczone i zaondulowane, pod mocno zawiązane chustki, zarzuca­ło dywany na trzepaki, chwytało za plecione trzepaczki i rozsadzało suchymi uderzeniami ciasnotę podwórzy.

Oskar nienawidził tego zgodnego hymnu na cześć czystości. Zmagał się na swoim bębenku z hałasem, musiał jednak, nawet na poddaszu, które przecież zapewniało jakiś dystans, uznać swoją bez­silność wobec gospodyń. Setka trzepiących dywany kobiet może zdobyć szturmem niebo, może stępić młodym jaskółkom końce skrzy­deł i kilku uderzeniami burzyła wybębnioną w kwietniowym powie­trzu świątynkę Oskara.

W dni, kiedy nie trzepano dywanów, bachory z naszej kamienicy gimnastykowały się na drewnianym trzepaku. Rzadko wychodziłem na podwórze. Tylko szopa starego pana Heilandta gwarantowała mi tam niejakie bezpieczeństwo, bo stary tylko mnie wpuszczał do swo­jej rupieciarni, a bachorom nie pozwalał nawet spojrzeć na pordze­wiałe maszyny do szycia, zdekompletowane rowery, imadła, wielo­krążki i przechowywane w pudełkach od papierosów pokrzywione i na powrót wyprostowane gwoździe. Takie już miał zajęcie: jeśli me wyciągał gwoździ z desek skrzyń, prostował na kowadle gwoździe wyciągnięte poprzedniego dnia. Poza tym, że nie dawał zmarnować się żadnemu gwoździowi, był też człowiekiem, który pomagał przy przeprowadzkach, który przed świętami zarzynał króliki, który wszę­dzie, na podwórzu, na schodach i na poddaszu, spluwał sokiem z prymki.

Brak komentarzy: