Pewien, że ten rodzinny skat, przerwany na krótko jajecznicą, grzybami i smażonymi ziemniakami, przeciągnie się do nocy, nie przysłuchiwałem się prawie następnym rozgrywkom, lecz próbowałem ponownie odnaleźć siostrę Ingę i jej biały, usypiający służbowy ubiór. Jednakże pobyt w gabinecie doktora Hollatza nie udał mi się. Nie dość, że zieleń, niebieskość, żółtość i czerń wplatały się raz po raz w czerwony tekst broszki z czerwonym krzyżem, to jeszcze wdzierały się tam wydarzenia tego przedpołudnia: ilekroć otwierały się drzwi do gabinetu lekarskiego i do siostry Ingi, ukazywał mi się nie czysty i jasny pielęgniarski strój, lecz sztauer, który pod znakiem nawigacyjnym na molo w Nowym Porcie wyciągał węgorze z ociekającego mrowiącego się końskiego łba, a to, co podawało się za biel, co chciałem przypisać siostrze Indze, było mewimi skrzydłami, które na chwilę okrywały zwodniczo padlinę i węgorze w padlinie, a znów rana się otwierała, ale nie krwawiła i nie dawała czerwieni, czarny natomiast był kary, ciemnozielone morze, odrobinę rdzy wnosił fin, który wiózł drzewo, mewy zaś - niech mi nikt więcej nie mówi o gołębiach - które otulały chmurą ofiarę, zanurzały końce skrzydeł i rzucały węgorza mojej siostrze Indze, a ta łapała go, oddawała mu cześć i zamieniała się w mewę, przyjęła jej postać, nie gołębia, bo jeśli już Duch Święty, to w owej postaci, która tutaj nazywa się mewą, spada chmurą na mięso i święci Zielone Świątki.
Zrezygnowałem ze swych trudów i z kryjówki, pchnąłem gniewnie lustrzane drzwi, wyszedłem z szaty, stwierdziłem w lustrze, że nic się nie zmieniłem, mimo wszystko byłem jednak rad, że pani Kater już nie trzepała dywanu. Wielki Piątek dla Oskara co prawda się skończył, ale okres męki miał się zacząć dopiero po Wielkanocy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz