sobota, 21 czerwca 2008

Pewien, że ten rodzinny skat, przerwany na krótko jajecznicą, grzybami i smażonymi ziemniakami, przeciągnie się do nocy, nie przysłuchiwałem się prawie następnym rozgrywkom, lecz próbowa­łem ponownie odnaleźć siostrę Ingę i jej biały, usypiający służbowy ubiór. Jednakże pobyt w gabinecie doktora Hollatza nie udał mi się. Nie dość, że zieleń, niebieskość, żółtość i czerń wplatały się raz po raz w czerwony tekst broszki z czerwonym krzyżem, to jeszcze wdzie­rały się tam wydarzenia tego przedpołudnia: ilekroć otwierały się drzwi do gabinetu lekarskiego i do siostry Ingi, ukazywał mi się nie czysty i jasny pielęgniarski strój, lecz sztauer, który pod znakiem nawigacyjnym na molo w Nowym Porcie wyciągał węgorze z ocie­kającego mrowiącego się końskiego łba, a to, co podawało się za biel, co chciałem przypisać siostrze Indze, było mewimi skrzydłami, które na chwilę okrywały zwodniczo padlinę i węgorze w padlinie, a znów rana się otwierała, ale nie krwawiła i nie dawała czerwieni, czarny natomiast był kary, ciemnozielone morze, odrobinę rdzy wnosił fin, który wiózł drzewo, mewy zaś - niech mi nikt więcej nie mówi o gołębiach - które otulały chmurą ofiarę, zanurzały końce skrzydeł i rzucały węgorza mojej siostrze Indze, a ta łapała go, oddawała mu cześć i zamieniała się w mewę, przyjęła jej postać, nie gołębia, bo jeśli już Duch Święty, to w owej postaci, która tutaj nazywa się mewą, spada chmurą na mięso i święci Zielone Świątki.
Zrezygnowałem ze swych trudów i z kryjówki, pchnąłem gniew­nie lustrzane drzwi, wyszedłem z szaty, stwierdziłem w lustrze, że nic się nie zmieniłem, mimo wszystko byłem jednak rad, że pani Kater już nie trzepała dywanu. Wielki Piątek dla Oskara co prawda się skoń­czył, ale okres męki miał się zacząć dopiero po Wielkanocy.

Brak komentarzy: