poniedziałek, 16 czerwca 2008

Jeszcze czymś innym musiałem płacić Gretchen za lekcje. Ponie­waż lubiła szyć i robić na drutach dziecięce rzeczy, wykorzystywała mnie jako manekina. Musiałem przymierzać cierpliwie fartuszki, czapeczki, spodenki, płaszczyki z kapturkiem i bez, w każdym faso­nie, we wszystkich kolorach, z rozmaitych materiałów.

Nie wiem, czy to mama, czy Gretchen z okazji moich ósmych urodzin przebrała mnie za małego, zasługującego na rozstrzelanie carewicza. Kult Rasputina doszedł wtedy u obu kobiet do momentu kulminacyjnego. Fotografia z owego dnia ukazuje mnie przy urodzi­nowym torcie, który okalało osiem nie kapiących świec, w haftowa­nej rosyjskiej koszuli, w fantazyjnie przekrzywionej kozackiej papasze, z pasami amunicyjnymi skrzyżowanymi na piersi, w białych pludrach i krótkich trzewikach.

Szczęście, że mogłem się sfotografować z bębenkiem. Jakie to szczęście, że Gretchen Scheffler, być może na moje nalegania, skro­iła, uszyła, a w końcu dopasowała mi kostium, który - dostatecznie biedermeierowski i powinowaty z wyboru - dziś jeszcze w moim albumie przywołuje ducha Goethego, świadczy o moich dwóch du­szach, pozwala mi zatem z jednym jedynym bębenkiem w Petersbur­gu i w Weimarze równocześnie zstępować do matek, z damami urzą­dzać orgie.

Brak komentarzy: