piątek, 13 czerwca 2008

Klepp zabija niekiedy godziny projektowaniem podziału godzin. Podczas projektowania opycha się stale kaszanką i prażoną soczewi­co potwierdza moją tezę, która ni mniej, ni więcej głosi: każdy marzyciel to żarłok. Przy wypełnianiu rubryk Kleppowi nie brakuje pilności, a to z kolei potwierdza inną moją tezę: tylko prawdziwe leniuchy mogą robić wynalazki, które oszczędzają fatygi.
Także i w tym roku Klepp przez czternaście dni trudził się nad rozłożeniem swojego dnia na godziny. Odwiedziwszy mnie wczoraj najpierw przez dłuższy czas zachowywał się tajemniczo, potem z kieszeni na piersi wyciągnął dziewięciokrotnie złożony arkusz pa­pieru, wręczył mi go promieniejąc, już zadowolony z siebie; znowu zrobił wynalazek, który oszczędzi fatygi.
Przebiegłem oczyma kartkę, niewiele przyniosła nowego: O dzie­siątej śniadanie, do obiadu rozmyślania, po obiedzie godzinka snu, potem kawa - w miarę możności do łóżka, siedząc na łóżku godzina fletu, wstając i maszerując dokoła pokoju godzina dudów, pół godzi­ny dudów na podwórzu, co drugi dzień na zmianę: albo dwie godzi­ny przy piwie i kaszance, albo dwie godziny kina, w każdym razie jednak przed kinem lub przy piwie dyskretna agitacja na rzecz niele­galnej KPD - pół godziny, nie przesadzajmy! Wieczory w trzy dni powszednie wypełniało przygrywanie do tańca w „Jednorożcu”, w sobotę popołudniowe piwo z KPD-owską agitacją przenosiło się na wieczór, bo popołudnie było zarezerwowane na kąpiel z masażem przy Grünstrasse, a potem do „U 9”, trzy kwadransiki higieny z dziew­czyną, później z tą samą dziewczyną i jej przyjaciółką na kawie i ciastkach u Schwaba, na krótko przed zamknięciem zakładu jesz­cze golenie, a jeśli trzeba, to i strzyżenie, prędko zdjęcie w fotomatonie, potem piwo, kaszanka, KPD-owska agitacja i błogość.
Pochwaliłem wymalowany czyściutko maswerk Kleppa, popro­siłem o kopię, dopytywałem się, w jaki sposób radzi sobie zwykle Iz martwymi punktami. - Śpię albo rozmyślam o KPD - odparł Klepp po błyskawicznym namyśle. Czy opowiedziałem mu, jak Oskar zetknął się ze swoim pierw­szym podziałem godzin? Zaczęło się niewinnie od freblówki ciotki Kauer. Jadwiga Brońska wstępowała po mnie każdego ranka, odpro­wadzała mnie i swojego Stefana do ciotki Kauer na Posadowskiego, gdzie z sześciu, najwyżej dziesięciu bachorami - kilkoro zawsze cho­rowało - musieliśmy się bawić, aż rzygać się chciało. Na szczęście mój bębenek uchodził za zabawkę, nikt mi nie wpychał klocków, a konia na biegunach podsuwali tylko wtedy, gdy potrzebny im był bębniący jeździec w papierowym hełmie. Za partyturę służyła mi suknia ciotki Kauer z czarnego jedwabiu, zapinana na tysiąc guzi­ków. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że udawało mi się kil­kakrotnie w ciągu dnia ubierać i rozbierać chudą, złożoną z samych fałdek starą pannę, gdy bębniąc rozpinałem ją i zapinałem, nie my­śląc właściwie ojej ciele.
Popołudniowe spacery kasztanowymi alejami do Jaśkowej Doli­ny, w górę koło pomnika Gutenberga, były tak przyjemnie nudne i beztrosko głupie, że dziś jeszcze marzą mi się spacery jak z książe­czek dla dzieci, z dłonią w papierowej dłoni ciotki Kauer.
Czy było nas ośmioro, czy dwanaścioro, musieliśmy iść w za­przęgu. Ów zaprzęg składał się z jasnoniebieskiej, zrobionej na dru­tach, imitującej dyszel linki. Z obu stron tego wełnianego dyszla znaj­dowało się po sześć wełnianych uprzęży łącznie dla dwanaściorga bachorów. Co dziesięć centymetrów wisiał dzwonek. Przed ciotką Kauer, która trzymała lejce, truchtaliśmy jesiennymi przedmiejskimi ulicami podzwaniając, trajkocząc, a ja bębniąc raz za razem. Co jakiś czas ciotka Kauer intonowała: „Jezu, dla Ciebie żyję, Jezu, dla Cie­bie umieram” albo: „Bądź pozdrowiona, gwiazdo morska”, co roz­czulało przechodniów, kiedyśmy czystemu październikowemu po­wietrzu powierzali słowa: „Mario, dopomóż” i „Matko Boska Sło-o-o-odka”. Ilekroć przechodziliśmy na drugą stronę ulicy, trzeba było zatrzymać ruch. Gromadziły się tramwaje, auta, furmanki, a my przenosiliśmy w śpiewie gwiazdę morską przez jezdnię. Za każdym razem ciotka Kauer wyciągając szeleszczącą dłoń dziękowała póź­niej policjantom regulującym ruch, którzy nam towarzyszyli.
- Pan Jezus panom to wynagrodzi - obiecywała i szeleściła je­dwabną suknią.
Właściwie było mi żal, kiedy na wiosnę po swoich szóstych uro­dzinach Oskar z powodu Stefana musiał razem z nim opuścić rozpi­naną i zapinaną pannę Kauer. Jak zawsze, gdy w grę wchodzi polity­ka, doszło do czynów gwałtownych. Byliśmy na zalesionym wzgórzu, ciotka Kauer zdjęła z nas wełnianą uprząż, młody las połyskiwał, gałęzie wypuszczały pierwsze liście. Ciotka Kauer siedziała na ka­mieniu drogowym, który pod rozrastającym się bujnie mchem wska­zywał różne kierunki jedno- czy dwugodzinnych spacerów. Niby dziewczyna, która nie wie, co się z nią na wiosnę dzieje, nuciła po­trząsając głową takim ruchem, jaki poza tym można zaobserwować tylko u perliczek, i robiła nam na drutach nowy zaprzęg, miał on być piekielnie czerwony, niestety nigdy nie było mi dane w nim chodzić: nagle bowiem w zaroślach rozległ się wrzask, panna Kauer pode­rwała się z furkotem, rzuciła się stukając obcasami w stronę wrzasku i zarośli, z robótką w ręku, ciągnąc za sobą czerwoną wełnianą nić. Ja podążyłem za nią i za nicią, miałem niebawem zobaczyć jeszcze więcej czerwieni: nos Stefana potężnie krwawił, a chłopak, który nazywał się Lothar, miał kręcone włosy i niebieskie żyłki na skro­niach, siedział strachliwemu i nader chucherkowatemu szczeniako­wi na piersi i zdawało się, że chce Stefanowi wgnieść nos w głąb czaszki.
- Ty, Polak - syczał między jednym ciosem a drugim. - Ty, Po­lak! - Gdy w pięć minut później ciotka Kauer miała nas znowu w jasnoniebieskiej uprzęży - tylko ja biegłem swobodnie i zwijałem czerwoną nić - musieliśmy wszyscy powtarzać za nią modlitwę, któ­rą normalnie odmawia się między Ofiarowaniem a Przeistoczeniem: „W duchu pokornych i w sercu skruszonych...”
Potem szybko na dół i postój pod pomnikiem Gutenberga. Wska­zując długim palcem na Stefana, który pochlipywał przyciskając chust­kę do nosa, tłumaczyła łagodnie: - To nie jego wina, że jest małym Polakiem.
Za radą ciotki Kauer Stefana nie posłano więcej do jej przedszko­la. Oskar, choć nie był Polakiem i nie przepadał za Stefanem, wyraził swoją z nim solidarność. A potem nadeszła Wielkanoc i rodzice po prostu podjęli próbę. Doktor Hollatz za okularami w grubej rogowej oprawie uznał, że to nie zaszkodzi, i głośno powtórzył orzeczenie: - Małemu Oskarowi to nie zaszkodzi.
Jan Broński, który też po Wielkanocy chciał posłać swojego Ste­fana do polskiej szkoły, nie dał sobie tego wybić z głowy, powtarzał w kółko mojej mamie i Matzerathowi: jest urzędnikiem w polskiej służbie. Za sumienną pracę na polskiej poczcie państwo polskie su­miennie mu płaci. Ostatecznie jest Polakiem, a Jadwiga też będzie Polką, jak tylko wniosek zostanie zatwierdzony. Poza tym tak bystre i nieprzeciętnie zdolne dziecko jak Stefan nauczy się niemieckiego w domu rodziców, a co do małego Oskara - zawsze, ilekroć mówił o Oskarze, lekko wzdychał - Oskar tak samo jak Stefan ma sześć lat, co prawda jeszcze dobrze nie mówi, w ogóle jak na swój wiek jest mocno opóźniony, zwłaszcza jeśli idzie o wzrost, mimo to należy spróbować, obowiązek szkolny jest obowiązkiem - zakładając, że władze szkolne nie będą się sprzeciwiać.

Brak komentarzy: