Klepp zabija niekiedy godziny projektowaniem podziału godzin. Podczas projektowania opycha się stale kaszanką i prażoną soczewico potwierdza moją tezę, która ni mniej, ni więcej głosi: każdy marzyciel to żarłok. Przy wypełnianiu rubryk Kleppowi nie brakuje pilności, a to z kolei potwierdza inną moją tezę: tylko prawdziwe leniuchy mogą robić wynalazki, które oszczędzają fatygi.
Także i w tym roku Klepp przez czternaście dni trudził się nad rozłożeniem swojego dnia na godziny. Odwiedziwszy mnie wczoraj najpierw przez dłuższy czas zachowywał się tajemniczo, potem z kieszeni na piersi wyciągnął dziewięciokrotnie złożony arkusz papieru, wręczył mi go promieniejąc, już zadowolony z siebie; znowu zrobił wynalazek, który oszczędzi fatygi.
Przebiegłem oczyma kartkę, niewiele przyniosła nowego: O dziesiątej śniadanie, do obiadu rozmyślania, po obiedzie godzinka snu, potem kawa - w miarę możności do łóżka, siedząc na łóżku godzina fletu, wstając i maszerując dokoła pokoju godzina dudów, pół godziny dudów na podwórzu, co drugi dzień na zmianę: albo dwie godziny przy piwie i kaszance, albo dwie godziny kina, w każdym razie jednak przed kinem lub przy piwie dyskretna agitacja na rzecz nielegalnej KPD - pół godziny, nie przesadzajmy! Wieczory w trzy dni powszednie wypełniało przygrywanie do tańca w „Jednorożcu”, w sobotę popołudniowe piwo z KPD-owską agitacją przenosiło się na wieczór, bo popołudnie było zarezerwowane na kąpiel z masażem przy Grünstrasse, a potem do „U 9”, trzy kwadransiki higieny z dziewczyną, później z tą samą dziewczyną i jej przyjaciółką na kawie i ciastkach u Schwaba, na krótko przed zamknięciem zakładu jeszcze golenie, a jeśli trzeba, to i strzyżenie, prędko zdjęcie w fotomatonie, potem piwo, kaszanka, KPD-owska agitacja i błogość.
Pochwaliłem wymalowany czyściutko maswerk Kleppa, poprosiłem o kopię, dopytywałem się, w jaki sposób radzi sobie zwykle Iz martwymi punktami. - Śpię albo rozmyślam o KPD - odparł Klepp po błyskawicznym namyśle. Czy opowiedziałem mu, jak Oskar zetknął się ze swoim pierwszym podziałem godzin? Zaczęło się niewinnie od freblówki ciotki Kauer. Jadwiga Brońska wstępowała po mnie każdego ranka, odprowadzała mnie i swojego Stefana do ciotki Kauer na Posadowskiego, gdzie z sześciu, najwyżej dziesięciu bachorami - kilkoro zawsze chorowało - musieliśmy się bawić, aż rzygać się chciało. Na szczęście mój bębenek uchodził za zabawkę, nikt mi nie wpychał klocków, a konia na biegunach podsuwali tylko wtedy, gdy potrzebny im był bębniący jeździec w papierowym hełmie. Za partyturę służyła mi suknia ciotki Kauer z czarnego jedwabiu, zapinana na tysiąc guzików. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że udawało mi się kilkakrotnie w ciągu dnia ubierać i rozbierać chudą, złożoną z samych fałdek starą pannę, gdy bębniąc rozpinałem ją i zapinałem, nie myśląc właściwie ojej ciele.
Popołudniowe spacery kasztanowymi alejami do Jaśkowej Doliny, w górę koło pomnika Gutenberga, były tak przyjemnie nudne i beztrosko głupie, że dziś jeszcze marzą mi się spacery jak z książeczek dla dzieci, z dłonią w papierowej dłoni ciotki Kauer.
Czy było nas ośmioro, czy dwanaścioro, musieliśmy iść w zaprzęgu. Ów zaprzęg składał się z jasnoniebieskiej, zrobionej na drutach, imitującej dyszel linki. Z obu stron tego wełnianego dyszla znajdowało się po sześć wełnianych uprzęży łącznie dla dwanaściorga bachorów. Co dziesięć centymetrów wisiał dzwonek. Przed ciotką Kauer, która trzymała lejce, truchtaliśmy jesiennymi przedmiejskimi ulicami podzwaniając, trajkocząc, a ja bębniąc raz za razem. Co jakiś czas ciotka Kauer intonowała: „Jezu, dla Ciebie żyję, Jezu, dla Ciebie umieram” albo: „Bądź pozdrowiona, gwiazdo morska”, co rozczulało przechodniów, kiedyśmy czystemu październikowemu powietrzu powierzali słowa: „Mario, dopomóż” i „Matko Boska Sło-o-o-odka”. Ilekroć przechodziliśmy na drugą stronę ulicy, trzeba było zatrzymać ruch. Gromadziły się tramwaje, auta, furmanki, a my przenosiliśmy w śpiewie gwiazdę morską przez jezdnię. Za każdym razem ciotka Kauer wyciągając szeleszczącą dłoń dziękowała później policjantom regulującym ruch, którzy nam towarzyszyli.
- Pan Jezus panom to wynagrodzi - obiecywała i szeleściła jedwabną suknią.
Właściwie było mi żal, kiedy na wiosnę po swoich szóstych urodzinach Oskar z powodu Stefana musiał razem z nim opuścić rozpinaną i zapinaną pannę Kauer. Jak zawsze, gdy w grę wchodzi polityka, doszło do czynów gwałtownych. Byliśmy na zalesionym wzgórzu, ciotka Kauer zdjęła z nas wełnianą uprząż, młody las połyskiwał, gałęzie wypuszczały pierwsze liście. Ciotka Kauer siedziała na kamieniu drogowym, który pod rozrastającym się bujnie mchem wskazywał różne kierunki jedno- czy dwugodzinnych spacerów. Niby dziewczyna, która nie wie, co się z nią na wiosnę dzieje, nuciła potrząsając głową takim ruchem, jaki poza tym można zaobserwować tylko u perliczek, i robiła nam na drutach nowy zaprzęg, miał on być piekielnie czerwony, niestety nigdy nie było mi dane w nim chodzić: nagle bowiem w zaroślach rozległ się wrzask, panna Kauer poderwała się z furkotem, rzuciła się stukając obcasami w stronę wrzasku i zarośli, z robótką w ręku, ciągnąc za sobą czerwoną wełnianą nić. Ja podążyłem za nią i za nicią, miałem niebawem zobaczyć jeszcze więcej czerwieni: nos Stefana potężnie krwawił, a chłopak, który nazywał się Lothar, miał kręcone włosy i niebieskie żyłki na skroniach, siedział strachliwemu i nader chucherkowatemu szczeniakowi na piersi i zdawało się, że chce Stefanowi wgnieść nos w głąb czaszki.
- Ty, Polak - syczał między jednym ciosem a drugim. - Ty, Polak! - Gdy w pięć minut później ciotka Kauer miała nas znowu w jasnoniebieskiej uprzęży - tylko ja biegłem swobodnie i zwijałem czerwoną nić - musieliśmy wszyscy powtarzać za nią modlitwę, którą normalnie odmawia się między Ofiarowaniem a Przeistoczeniem: „W duchu pokornych i w sercu skruszonych...”
Potem szybko na dół i postój pod pomnikiem Gutenberga. Wskazując długim palcem na Stefana, który pochlipywał przyciskając chustkę do nosa, tłumaczyła łagodnie: - To nie jego wina, że jest małym Polakiem.
Za radą ciotki Kauer Stefana nie posłano więcej do jej przedszkola. Oskar, choć nie był Polakiem i nie przepadał za Stefanem, wyraził swoją z nim solidarność. A potem nadeszła Wielkanoc i rodzice po prostu podjęli próbę. Doktor Hollatz za okularami w grubej rogowej oprawie uznał, że to nie zaszkodzi, i głośno powtórzył orzeczenie: - Małemu Oskarowi to nie zaszkodzi.
Jan Broński, który też po Wielkanocy chciał posłać swojego Stefana do polskiej szkoły, nie dał sobie tego wybić z głowy, powtarzał w kółko mojej mamie i Matzerathowi: jest urzędnikiem w polskiej służbie. Za sumienną pracę na polskiej poczcie państwo polskie sumiennie mu płaci. Ostatecznie jest Polakiem, a Jadwiga też będzie Polką, jak tylko wniosek zostanie zatwierdzony. Poza tym tak bystre i nieprzeciętnie zdolne dziecko jak Stefan nauczy się niemieckiego w domu rodziców, a co do małego Oskara - zawsze, ilekroć mówił o Oskarze, lekko wzdychał - Oskar tak samo jak Stefan ma sześć lat, co prawda jeszcze dobrze nie mówi, w ogóle jak na swój wiek jest mocno opóźniony, zwłaszcza jeśli idzie o wzrost, mimo to należy spróbować, obowiązek szkolny jest obowiązkiem - zakładając, że władze szkolne nie będą się sprzeciwiać.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz