sobota, 21 czerwca 2008

Byliśmy ciekawi, czemu człowiek w sztauerskiej czapce łowi zwyczajnym sznurem do bielizny i najwidoczniej bez spławika. Mama spytała go z dobroduszną kpiną i nazwała wujkiem. Wujek wyszcze­rzył zęby w uśmiechu, pokazał nam zbrązowiałe od tytoniu pieńki i strzyknął bez dalszych wyjaśnień długą, zawiesistą, wywracającą koziołka w powietrzu śliną w breję między dolnymi, powleczonymi smołą i naftą granitowymi wypukłościami. Tam plwocina kołysała się tak długo, aż nadleciała mewa i pochwyciła ją w locie, zręcznie wymijając kamienie, i pociągnęła za sobą inne, skrzeczące mewy.
Mieliśmy już iść, bo zimno było na molo, nawet słońce nie poma­gało, kiedy człowiek w sztauerskiej czapce zaczął sprawnie wycią­gać linę. Mama mimo to chciała iść. Ale Matzeratha nie można było ruszyć z miejsca. Także Jan, który zazwyczaj niczego mamie nie od­mawiał, tym razem nie chciał jej poprzeć. Oskarowi było obojętne, czy zostaniemy, czy pójdziemy. Ponieważ jednak zostaliśmy, przyglądałem się. Podczas gdy sztauer ciągnąc równomiernie, za każdym ruchem odgarniając morską trawę zbierał linę między nogami, upew­niłem się, że parowiec handlowy, którego nadbudówki jakieś pół godziny temu ledwo ukazały się ponad linią horyzontu, teraz, zanu­rzony głęboko, zmienił kurs i zmierzał do portu. Skoro zanurzył się tak głęboko, będzie to szwed z rudą, ocenił Oskar.
Oderwałem oczy od szweda, gdy sztauer podniósł się powoli.
- Ano, troszkę sobie teraz popatrzymy, jak to z nim jest. - Powie­dział to do Matzeratha, który nic nie zrozumiał, ale przytaknął skwa­pliwie. Powtarzając w kółko: „ano, troszkę sobie...” i „teraz popa­trzymy”, sztauer nadal wybierał linę, ale już z większym wysiłkiem, zsunął się po kamieniach w dół, naprzeciw linie, i sięgnął - mama nie odwróciła się w porę - sięgnął szeroko w bulgoczącą zatokę między granitem, szukał, złapał coś, chwycił mocno, wyciągnął i domagając się głośno, żeby zrobić miejsce, cisnął między nas coś ociekająco ciężkiego, jakąś rozedrganą życiem bryłę: koński łeb, świeży, praw­dziwy koński łeb, łeb czarnego konia, czarnogrzywy łeb karego, któ­ry jeszcze wczoraj, jeszcze przedwczoraj rżał pewnie w najlepsze; bo łeb nie był zepsuty, nie cuchnął, chyba że wodą Motławy; ale tym cuchnęło wszystko na molo.
Ten w sztauerskiej czapce, która zsunęła mu się teraz na kark, stał w rozkroku nad kawałkiem końskiego padła, z którego miotając się jasnozielono wyskakiwały małe węgorze. Z trudem je łapał; bo na gładkich, w dodatku mokrych kamieniach węgorze poruszały się szyb­ko i zwinnie. Natychmiast pojawiły się nad nami mewy z mewim wrzaskiem. Rzuciły się w dół, nadlatując we trzy lub cztery, chwyta­ły małego bądź średniego węgorza, nie dały się też odpędzić, bo molo do nich należało. Mimo to sztauerowi, który rzucał się i łapał między mewami, udało się chyba ze dwa tuziny małych węgorzy wpakować do worka, który Matzerath, jak to on, usłużnie podsunął. Nie widział, że mama zrobiła się blada na twarzy, że położyła najpierw dłoń, a po chwili głowę na ramieniu i aksamitnym kołnierzu Jana.
Ale gdy małe i średnie węgorze były już w worku i sztauer, które­mu przy tym zajęciu czapka spadła z głowy, zaczął wyduszać z pa­dliny grubsze, ciemne węgorze, mama musiała usiąść, Jan chciał jej odwrócić głowę, ale nie zgodziła się, przyglądała się uporczywie wytrzeszczonymi krowimi oczyma, jak sztauer wyciągał jednego węgorza za drugim.
- Ano, troszkę sobie teraz popatrzymy! - stękał co jakiś czas. Pomagając sobie gumiakiem otworzył koński pysk, wepchnął kij między szczęki, tak że powstało wrażenie, jakby koń śmiał się kompletem żółtych zębów. A gdy sztauer - dopiero teraz było widać, że ma łysą i jajowatą głowę - obydwiema rękami sięgnął w końską pasz­czę i wyciągnął zaraz jednocześnie dwie sztuki grubości i długości ramienia, moja mama też rozwarła zaciśnięte zęby, wyrzuciła z sie­bie na kamienie mola całe śniadanie, bryłowate białko i włókniste żółtko między grudkami białego chleba w kawie z mlekiem, i dławi­ła się nadal, ale nic już więcej nie wyszło; bo nie zjadła tak dużo na śniadanie, miała nadwagę i koniecznie chciała schudnąć, toteż pró­bowała rozmaitych diet, których jednak rzadko przestrzegała - jadła po kryjomu i tylko od wtorkowej gimnastyki we Frauenschafcie nie dała się odwieść, choć Jan, a nawet Matzerath wyśmiewali ją, gdy z workiem gimnastycznym szła do śmiesznych babek, wykonywała ćwiczenia w niebieskim błyszczącym stroju i mimo to nie chudła.

Brak komentarzy: