środa, 18 czerwca 2008

Przycupnąłem pod mównicą. W lewo i w prawo ode mnie i nade mną stali w rozkroku i, jak widziałem, ze zmrużonymi, oślepionymi słońcem oczami młodzi dobosze z Jungvolku, starsi z Hitlerjugend. A dalej tłum. Czułem jego zapach przez szpary w oszalowaniu try­buny. Ludziska stali dotykając się łokciami i niedzielnym ubraniem; przybyli pieszo albo tramwajem, częściowo z porannej mszy i nie zaznawszy tam zadowolenia, przyszli, żeby zaofiarować coś narzeczonej u boku, chcieli być przy tym, jak tworzy się historię, choćby zajęło to całe przedpołudnie.
Nie, powiedział sobie Oskar, nie powinni się zawieść. I przyłożył oko do dziury po sęku w oszalowaniu, spostrzegł niepokój od strony Alei Hindenburga. Nadchodzili tamci! Rozległy się nad nim komen­dy, kapelmistrz drużyny fanfarzystów machnął pałeczką, oni chuch­nęli na swoje fanfary, przyłożyli do ust munsztuki i dmuchnęli w wyczyszczoną sidolem blachę w najgorszej manierze lancknechtów, aż Oskarowi zrobiło się przykro i powiedział sobie: Biedny SA-manie Brand, biedny Hitlerjunge Quex, padliście w boju nadarem­nie!
Jak gdyby na potwierdzenie tego pośmiertnego wspomnienia o ofiarach ruchu, w głosy trąbek wmieszało się potężne dudnienie na obciągniętych cielęcą skórą bębnach. Owo przejście, które prowa­dziło przez tłum na trybunę, pozwalało się domyślać, jakie to z dale­ka nadciągają mundury, i Oskar zawołał: - Teraz, mój ludu, uważaj, mój ludu!
Bębenek był już w odpowiedniej pozycji. Niebiańsko lekko igra­ły pałeczki w moich dłoniach i z czułością w przegubach kładłem na mojej blasze kunsztowny, wesoły takt walca, który rozbrzmiewał coraz natarczywiej, przywołując Wiedeń i Dunaj, aż na górze temu i owe­mu bębenkowi lancknechtów spodobał się mój walc, tak że płaskie bębny starszych chłopców bardziej czy mniej zręcznie podchwyciły moją przygrywkę. Byli tam co prawda nieprzejednani, którzy nie mieli słuchu, którzy nadal walili bum-bum i bum-bum-bum, gdy mnie cho­dziło przecież o takt na trzy czwarte, tak lubiany przez lud. Już Oskar omal nie zwątpił, kiedy nagle fanfarom coś zaświtało, a i piszczałki zapiszczały o modrym Dunaju. Tylko obaj kapelmistrze, od fanfa­rzystów i doboszy, nie uwierzyli w króla walca i wywrzaskiwali swoje dokuczliwe komendy, aleja ich złożyłem z urzędu, to była teraz moja muzyka. I lud był mi wdzięczny. Odezwały się śmiechy przed trybu­ną, niektórzy już śpiewali o Dunaju, i ponad całym placem, piękny i modry, aż po Aleję Hindenburga, piękny i modry, i do parku Steffensa, piękny i modry, skakał mój rytm, spotęgowany przez stojący nade mną mikrofon włączony na cały regulator. I gdy wyjrzałem przez dziurę po sęku na plac, bębniąc przy tym zapamiętale, zobaczyłem, że lud z ochotą przyjął mojego walca, podskakiwał podniecony, miał go w nogach: tańczyło już dziewięć, nie, dziesięć par, skojarzonych przez króla walca. Tylko Löbsackowi, który z kreisleiterami i sturmbannführerami, z Forsterem, Greiserem i Rauschningiem, z długim brunatnym ogonem sztabowców kotłował się w tłumie, przed którym zamykało się owo przejście prowadzące na trybunę, tylko jemu - rzecz dziwna - nie odpowiadał rytm walca. Przywykł wkraczać na trybunę w takt prostej marszowej muzyki. Teraz te beztroskie dźwię­ki odebrały mu wiarę w lud. Przez dziurę po sęku widziałem jego cierpienia. Wiało przez tę dziurę. Choć nabawiłem się niemal zapale­nia oka, było mi go żal i przeszedłem na charlestona Jimmy the Tiger, podjąłem ów rytm, który klown Bebra wystukiwał w cyrku na pu­stych butelkach po wodzie sodowej; lecz chłopcy przed trybuną nie skapowali charlestona. To było po prostu inne pokolenie. Nie mieli oczywiście pojęcia, co to charleston i Jimmy the Tiger. Wystukiwali - o zacny przyjacielu Bebro! - nie Jimmy’ego i tygrysa, walili groch z kapustą, dmuchali z fanfary Sodomę i Gomorę. Piszczałki pomy­ślały, że to wszystko jeden diabeł. Kapelmistrz fanfarzystów zbeształ tę kocią muzykę. Ale mimo to chłopcy z drużyn fanfarzystów i dobo­szy bębnili, gwizdali i trąbili jak opętani, tak że dla Jimmy’ego w połowie najupalniejszego tygrysiego sierpnia była to sama rozkosz, a ludzie, którzy całymi tysiącami tłoczyli się przed trybuną, zrozu­mieli wreszcie: oto Jimmy the Tiger nawołuje lud do charlestona!
I kto na Łąkach jeszcze nie tańczył, ten porywał, zanim będzie za późno, ostatnie panie do wzięcia. Tylko Löbsack musiał tańczyć ze swoim garbem, bo w jego sąsiedztwie wszystko, co nosiło spódnice, było już zajęte, a te panie z Frauenschaftu, które mogłyby go pocie­szyć, wierciły się niespokojnie, z dala od samotnego Löbsacka, na twardych drewnianych ławkach trybuny. On zaś - garb mu tak dora­dził - tańczył mimo to, chciał robić dobrą minę do złej muzyki Jim­my’ego i ratować, co jeszcze można było uratować.

Brak komentarzy: