środa, 18 czerwca 2008

Niczego jednak nie można było uratować. Lud odpływał w tańcu z Łąk, aż pozostały co prawda okrutnie zdeptane, lecz bądź co bądź zielone i opustoszałe. Lud i Jimmy the Tiger zniknęli w rozległej zie­leni parku Steffensa. Tam ciągnęła się dżungla, którą obiecywał Jim­my, tam tygrysy były obłaskawione, namiastka dziewiczej puszczy dla ludu, który dopiero co tłoczył się na Łąkach. Zasady i poczucie porządku diabli wzięli. Ten jednak, kto bardzo kochał kulturę, mógł na szerokich, eleganckich promenadach owej Alei Hindenburga, która została w osiemnastym wieku po raz pierwszy zasadzona, w tysiąc osiemset siódmym w czasie oblężenia przez wojska Napoleona wy­cięta i w tysiąc osiemset dziesiątym na cześć Napoleona zasadzona ponownie, a zatem na historycznym gruncie mogli tancerze w Alei Hindenburga bawić się w takt mojej muzyki, bo mikrofonu nade mną nikt nie wyłączył, bo słychać mnie było aż po Bramę Oliwska, bo nie ustępowałem, póki mnie i dzielnym chłopcom u stóp trybuny nie udało się przy pomocy spuszczonego z uwięzi tygrysa Jimmiego usunąć z Łąk wszystkiego prócz stokrotek.
Nawet gdy dałem mojej blasze dawno zasłużone wytchnienie, mali dobosze jeszcze nie chcieli skończyć. Trzeba było sporo czasu, by ustał mój muzyczny wpływ.
Wypada jeszcze powiedzieć, że Oskar nie mógł od razu opuścić wnętrza trybuny, gdyż formacje SA i SS przez godzinę tupały bucio­rami po deskach, wyrywały sobie dziury w brunatnych i czarnych mundurach, chyba czegoś szukały w obudowie trybuny: być może jakiegoś socjała albo komunistycznych dywersantów. Nie wdając się w wyliczanie podstępów i wybiegów Oskara, należy tutaj stwierdzić krótko: nie znaleźli Oskara, bo do Oskara nie dorośli.
W końcu uspokoiło się w drewnianym labiryncie, co wielkością przypominał zapewne owego wieloryba, w którym siedział Jonasz i do znudzenia nasiąkał tranem. Nie, nie, Oskar nie był prorokiem, Oskar poczuł głód. Nie było tam Pana, który mówił: „Wstań, a idź do Niniwy, miasta wielkiego, i przepowiadaj w nim!” Nie musiał mi też Pan zasadzać krzewu rycynowego, który później, na rozkaz Pana, robak miał zniszczyć. Nie opłakiwałem ani biblijnego rycynusa, ani Niniwy, nawet jeśli się nazywała Gdańsk. Wsunąłem pod sweter bę­benek, który nie był biblijny, dość miałem kłopotu z samym sobą, wydostałem się, nie uderzając się i nie kalecząc o gwoździe, z trzewi trybuny przeznaczonej na demonstracje wszelkiego rodzaju, która tyl­ko przypadkiem miała wymiary połykającego proroków wieloryba.

Brak komentarzy: