poniedziałek, 16 czerwca 2008

Opowiadając mojemu przyjacielowi Kleppowi i pielęgniarzowi Brunowi, który przysłuchiwał się jednym uchem, o pierwszym ze­tknięciu Oskara z podziałem godzin, powiedziałem przed chwilą: na owej tablicy szkolnej, która służyła fotografowi za tradycyjne tło do pocztówkowych zdjęć sześcioletnich chłopców z tornistrami i torba­mi pełnymi łakoci, było napisane: „Mój pierwszy dzień w szkole”.

Oczywiście to zdanko było czytelne jedynie dla matek, które sta­ły za fotografem i denerwowały się bardziej niż ich chłopcy. Chłop­cy przed tablicą z napisem co najwyżej w rok później, albo przy wiel­kanocnym zaciągu nowych pierwszoklasistów, albo na pozostałych im zdjęciach, mogli odcyfrować, że te śliczne fotografie zostały zro­bione z okazji ich pierwszego dnia w szkole.

Pismo sütterlinowskie pełzało po tablicy złośliwie spiczaste i w za­okrągleniach fałszywe, bo wypchane, rysowało kredą ów napis za­znaczający początek nowego okresu życia. W istocie pismo Sütterlina nadaje się do rzeczy wyrazistych, zwięzłych sformułowań, na przykład aktualnych haseł. Są też pewne dokumenty, których co praw­da nigdy nie widziałem, ale które wyobrażam sobie wypisane pismem sütterlinowskim. Mam tu na myśli świadectwa szczepień, dyplomy sportowe i pisane ręcznie wyroki śmierci. Juz wtedy, gdy umiałem co prawda odgadywać, ale nie odczytywać pismo Sütterlina, podwójny wężyk sütterlinowskiego M, od którego zaczynał się napis, podstęp­nie i zalatując konopiami przypominał mi o szafocie. Jednakże wo­lałbym przeczytać napis litera po literze, zamiast domyślać się nieja­sno jego treści. Niech bowiem nikt nie sądzi, że moje spotkanie z panną Spollenhauer przerodziło się w rozbijanie krzykiem szyb i buntownicze, protestacyjne bębnienie z poczucia wyższości, bo zna­łem już alfabet. O nie, wiedziałem zbyt dobrze, że odgadywanie pi­sma sütterlinowskiego to jeszcze nic, że brakowało mi najprostszej szkolnej wiedzy. Niestety Oskarowi nie mogła przypaść do gustu metoda, którą niejaka panna Spollenhauer chciała go w tę wiedzę wtajemniczyć.

Toteż opuszczając szkołę Pestalozziego nie postanowiłem bynajmniej, że mój pierwszy dzień w szkole będzie też ostatnim. Koniec ze szkołą, teraz idziemy do domu. Nic podobnego! Jeszcze gdy foto­graf uwieczniał mnie na zdjęciu, pomyślałem sobie: Oto stoisz przed szkolną tablicą, stoisz pod prawdopodobnie ważnym, być może zgub­nym napisem. Możesz co prawda oceniać napis wedle kroju pisma i wyliczać takie skojarzenia jak areszt odosobniony, areszt ochronny, nadzór i wszyscy na jednym stryczku, ale odcyfrować go nie potra­fisz. A jednak mimo całej swojej niewiedzy, która woła o pomstę do na wpół zachmurzonego nieba, nie masz zamiaru chodzić więcej do tej szkoły z podziałem godzin. Gdzie, Oskarze, gdzie chcesz się na­uczyć dużego i małego abecadła?

O tym, że było duże i małe abecadło, ja, któremu właściwie wy­starczyłoby małe, dowiedziałem się między innymi z nieogarnionej, nierozerwalnie związanej ze światem egzystencji dużych ludzi, któ­rzy nazywali siebie dorosłymi. Ostatecznie człowiek niezmordowa­nie udowadnia prawo istnienia dużego i małego abecadła przez ana­logię z dużym i małym katechizmem, dużą i małą tabliczką mnożenia, a przy wizytach oficjalnych, w zależności od tego, ilu zbierze się wyorderowanych dyplomatów i dostojników, mówi się o dużym i małym przyjęciu.

Ani Matzerath, ani mama nie troszczyli się w ciągu następnych miesięcy o moje wykształcenie. Rodzice poprzestali na jednej, tak dla mamy wyczerpującej i zawstydzającej próbie posłania mnie do szkoły. Zachowywali się jak wuj Jan Broński, wzdychali patrząc na mnie z góry, wygrzebywali stare historie, jak moje trzecie urodziny: — Otwarta klapa! Ty jej nie zamknąłeś, tak czy nie? Ty byłeś w kuch­ni, a przedtem w piwnicy, tak czy nie? Ty schodziłeś po puszkę kom­potu na deser, tak czy nie? Ty nie zamknąłeś klapy do piwnicy, tak czy nie?

Wszystko, co mama zarzucała Matzerathowi, było prawdą, a jed­nak, jak wiemy, prawdą nie było. Ale on uznawał swoją winę i nieraz nawet płakał, bo miał miękkie serce. Wtedy mama i Jan Broński musieli go pocieszać i mnie, Oskara, nazywali krzyżem, który trzeba nieść, przeznaczeniem, które jest widać nieuniknione, doświadcze­niem, o którym człowiek nie wie, czym na nie zasłużył.

Od tych doświadczonych ciężko, dotkniętych przez los nosicieli krzyża nie można więc było oczekiwać pomocy. Także ciotka Jadwi­ga Brońska, która często wstępowała po mnie, żebym bawił się w piasku w parku Steffensa z jej dwuletnią Marga, jako nauczycielka nie wchodziła dla mnie w rachubę: była co prawda dobroduszna, ale bezdennie głupia. Również siostrę Ingę od doktora Hollatza, która nie była ani głupia, ani dobroduszna, musiałem sobie wybić z głowy: bo ona była mądra, nie jakaś tam zwyczajna pomoc, ale niezastąpio­na asystentka, i z tego powodu nie miała dla mnie czasu.

Brak komentarzy: