Opowiadając mojemu przyjacielowi Kleppowi i pielęgniarzowi Brunowi, który przysłuchiwał się jednym uchem, o pierwszym zetknięciu Oskara z podziałem godzin, powiedziałem przed chwilą: na owej tablicy szkolnej, która służyła fotografowi za tradycyjne tło do pocztówkowych zdjęć sześcioletnich chłopców z tornistrami i torbami pełnymi łakoci, było napisane: „Mój pierwszy dzień w szkole”.
Oczywiście to zdanko było czytelne jedynie dla matek, które stały za fotografem i denerwowały się bardziej niż ich chłopcy. Chłopcy przed tablicą z napisem co najwyżej w rok później, albo przy wielkanocnym zaciągu nowych pierwszoklasistów, albo na pozostałych im zdjęciach, mogli odcyfrować, że te śliczne fotografie zostały zrobione z okazji ich pierwszego dnia w szkole.
Pismo sütterlinowskie pełzało po tablicy złośliwie spiczaste i w zaokrągleniach fałszywe, bo wypchane, rysowało kredą ów napis zaznaczający początek nowego okresu życia. W istocie pismo Sütterlina nadaje się do rzeczy wyrazistych, zwięzłych sformułowań, na przykład aktualnych haseł. Są też pewne dokumenty, których co prawda nigdy nie widziałem, ale które wyobrażam sobie wypisane pismem sütterlinowskim. Mam tu na myśli świadectwa szczepień, dyplomy sportowe i pisane ręcznie wyroki śmierci. Juz wtedy, gdy umiałem co prawda odgadywać, ale nie odczytywać pismo Sütterlina, podwójny wężyk sütterlinowskiego M, od którego zaczynał się napis, podstępnie i zalatując konopiami przypominał mi o szafocie. Jednakże wolałbym przeczytać napis litera po literze, zamiast domyślać się niejasno jego treści. Niech bowiem nikt nie sądzi, że moje spotkanie z panną Spollenhauer przerodziło się w rozbijanie krzykiem szyb i buntownicze, protestacyjne bębnienie z poczucia wyższości, bo znałem już alfabet. O nie, wiedziałem zbyt dobrze, że odgadywanie pisma sütterlinowskiego to jeszcze nic, że brakowało mi najprostszej szkolnej wiedzy. Niestety Oskarowi nie mogła przypaść do gustu metoda, którą niejaka panna Spollenhauer chciała go w tę wiedzę wtajemniczyć.
Toteż opuszczając szkołę Pestalozziego nie postanowiłem bynajmniej, że mój pierwszy dzień w szkole będzie też ostatnim. Koniec ze szkołą, teraz idziemy do domu. Nic podobnego! Jeszcze gdy fotograf uwieczniał mnie na zdjęciu, pomyślałem sobie: Oto stoisz przed szkolną tablicą, stoisz pod prawdopodobnie ważnym, być może zgubnym napisem. Możesz co prawda oceniać napis wedle kroju pisma i wyliczać takie skojarzenia jak areszt odosobniony, areszt ochronny, nadzór i wszyscy na jednym stryczku, ale odcyfrować go nie potrafisz. A jednak mimo całej swojej niewiedzy, która woła o pomstę do na wpół zachmurzonego nieba, nie masz zamiaru chodzić więcej do tej szkoły z podziałem godzin. Gdzie, Oskarze, gdzie chcesz się nauczyć dużego i małego abecadła?
O tym, że było duże i małe abecadło, ja, któremu właściwie wystarczyłoby małe, dowiedziałem się między innymi z nieogarnionej, nierozerwalnie związanej ze światem egzystencji dużych ludzi, którzy nazywali siebie dorosłymi. Ostatecznie człowiek niezmordowanie udowadnia prawo istnienia dużego i małego abecadła przez analogię z dużym i małym katechizmem, dużą i małą tabliczką mnożenia, a przy wizytach oficjalnych, w zależności od tego, ilu zbierze się wyorderowanych dyplomatów i dostojników, mówi się o dużym i małym przyjęciu.
Ani Matzerath, ani mama nie troszczyli się w ciągu następnych miesięcy o moje wykształcenie. Rodzice poprzestali na jednej, tak dla mamy wyczerpującej i zawstydzającej próbie posłania mnie do szkoły. Zachowywali się jak wuj Jan Broński, wzdychali patrząc na mnie z góry, wygrzebywali stare historie, jak moje trzecie urodziny: — Otwarta klapa! Ty jej nie zamknąłeś, tak czy nie? Ty byłeś w kuchni, a przedtem w piwnicy, tak czy nie? Ty schodziłeś po puszkę kompotu na deser, tak czy nie? Ty nie zamknąłeś klapy do piwnicy, tak czy nie?
Wszystko, co mama zarzucała Matzerathowi, było prawdą, a jednak, jak wiemy, prawdą nie było. Ale on uznawał swoją winę i nieraz nawet płakał, bo miał miękkie serce. Wtedy mama i Jan Broński musieli go pocieszać i mnie, Oskara, nazywali krzyżem, który trzeba nieść, przeznaczeniem, które jest widać nieuniknione, doświadczeniem, o którym człowiek nie wie, czym na nie zasłużył.
Od tych doświadczonych ciężko, dotkniętych przez los nosicieli krzyża nie można więc było oczekiwać pomocy. Także ciotka Jadwiga Brońska, która często wstępowała po mnie, żebym bawił się w piasku w parku Steffensa z jej dwuletnią Marga, jako nauczycielka nie wchodziła dla mnie w rachubę: była co prawda dobroduszna, ale bezdennie głupia. Również siostrę Ingę od doktora Hollatza, która nie była ani głupia, ani dobroduszna, musiałem sobie wybić z głowy: bo ona była mądra, nie jakaś tam zwyczajna pomoc, ale niezastąpiona asystentka, i z tego powodu nie miała dla mnie czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz