poniedziałek, 2 czerwca 2008

Ale kiedy nadeszło lato z truskawkami, komunikatami nadzwyczaj­nymi i pogodą do kąpieli, Mahlke nie chciał pływać. Popłynęliśmy w połowie czerwca po raz pierwszy do wraku. Nie mieliśmy wielkiej ochoty. Złościli nas uczniowie niższej i wyższej tercji, którzy przed nami i razem z nami płynęli do krypy, stadem obsiedli mostek, nurkowali i wydobyli ostatnie dające się odśrubować zawiasy. Dawniej Mahlke musiał prosić: „Pozwólcie mi popłynąć z wami, ja już umiem pływać” - teraz Schilling, Winter i ja nalegaliśmy na niego:

- Chodź z nami. Bez ciebie nudy na pudy. Opalać się możemy przecież i na naszej krypie. Może znajdziesz znowu coś fajnego tam na dole.

Niechętnie, po wielokrotnej odmowie, Mahlke wlazł w ciepłą zupę pomiędzy plażą a pierwszą mielizną. Płynął bez śrubokrętu, trzymał się pomiędzy nami, na odległość dwóch ramion za Hottenem Sonntagiem, robił nareszcie spokojne ruchy i po raz pierwszy posuwał się wolno, bez kurczowego rzucania się naprzód i pryskania. Na mostku usadowił się w cieniu za kabiną nawigacyj­ną i nie można go było skłonić do nurkowania. Nie odwracał nawet głowy, kiedy ci z tercji znikali w dziobie i wynurzali się z jakimiś fidrygałkami w rękach. A przecież Mahlke mógłby przeszkolić chłopaków. Niektórzy prosili go nawet o wskazówki, ale on ledwie odpowiadał. Właściwie Mahlke spoglądał wciąż zmrużonymi oczy­ma na otwarte morze w stronę boi kierunkowej, ale nie inte­resowały go ani wpływające frachtowce, ani wypływające kutry, ani torpedowce sunące w szyku. Tylko okręty podwodne robiły na nim jakie takie wrażenie. Czasami daleko na morzu wysunięty peryskop zanurzonego okrętu rozdzierał wodę kreską piany. W stoczni Schichaua budowano seriami siedemsetpięćdziesięciotonowe łodzie, odbywały one w zatoce lub za Helem próbne rejsy, wynurzały się z głębin toru wodnego, dopływały do wejścia do

portu i rozpraszały naszą nudę. Pięknie wyglądało, kiedy się wynurzały: najpierw peryskop. Ledwie wieżyczka znalazła się nad wodą, wypluwała z siebie sylwetkę jednego albo dwóch maryna­rzy. Mętnobiałymi strumieniami woda spływała z działa, z dziobu, potem z rufy, z wszystkich luków coś wyłaziło, myśmy krzyczeli i machali rękami - nie jestem pewien, czy z okrętu nam od­powiadano, choć widzę przed sobą z wszelkimi szczegółami scenę pozdrawiania i czuję ją znowu jako napięcie w stawie ramienia; ale odpowiadano, czy nie odpowiadano, wynurzanie się okrętu pod­wodnego boleśnie porusza serce i nie ustaje — tylko Mahlke nigdy nie machał.


...a pewnego dnia - było to w końcu czerwca, jeszcze przed wakacjami, i zanim kapitan marynarki miał wykład w auli naszej szkoły - Mahlke opuścił swoje miejsce w cieniu, ponieważ uczeń niższej tercji nie wynurzał się z dziobu minowca. Mahlke nurkował przez luk pomieszczeń dziobowych i wydobył chłopca, który zaplątał się w śródokręciu, ale jeszcze przed maszynownią. Znalazł go pod sufitem, między rurami i zwojami kabli. Dwie godziny Schilling i Hotten Sonntag pracowali na przemian według wskazó­wek Mahlkego. Powoli twarz chłopca nabierała barwy, ale w dro­dze powrotnej trzeba go było holować.

Następnego dnia Mahlke nurkował znowu jak opętany, ale bez śrubokrętu. Już w drodze do krypy wziął dawne tempo, oderwał się od nas i zanim wciągnęliśmy się na mostek, zdążył już dać nurka.

Zima, oblodzenie i gwałtowne wichry pozbawiły naszą krypę ostatniej resztki relingu, obu tarcz obrotowych i dachu kabiny nawigacyjnej. Tylko warstwa zaschniętego mewiego łajna prze­trwała dobrze zimę, a nawet się powiększyła. Mahlke nic nie wydobył, nie odpowiadał też, gdyśmy go zasypywali coraz to nowymi pytaniami. Dopiero późnym popołudniem, kiedy już z dziesięć czy dwanaście razy był na dole, a my zaczęliśmy rozluźniać stawy gotując się do drogi powrotnej, Mahlke nie wynurzył się i wtedy padł na nas blady strach.

Jeżeli teraz powiem: pięć minut oczekiwania, nic to nie znaczy; ale po pięciu długich jak lata minutach, które wypełnialiśmy przełykaniem śliny, aż nasze języki leżały obrzmiałe i suche w wysuszonej jamie ustnej, zanurzyliśmy się jeden po drugim we wnętrzu okrętu: w dziobie nic, kolki. Za Hottenem Sonntagiem po raz pierwszy odważyłem się przepłynąć przez grodź, zajrzałem przelotnie do dawnej mesy oficerskiej, musiałem wypłynąć, wy­szedłem z luku, kiedy się już dusiłem, znów dałem nurka, powtór­nie przedostałem się przez grodź i dopiero po dobrej pół godzinie zrezygnowałem. W siedmiu czy w sześciu leżeliśmy plackiem na mostku, ciężko dysząc. Mewy zataczały coraz mniejsze kręgi, widocznie coś zwąchały. Na szczęście nie było na krypie szczenia­ków z tercji. Wszyscy milczeli albo też gadali jednocześnie. Mewy rzuciły się w bok i przyleciały znowu. Układaliśmy sobie, co powiemy kąpielowemu, matce Mahlkego, jego ciotce i dyrek­torowi Klohsemu, bo należało liczyć się z przesłuchaniem w szkole. Ponieważ byłem prawie że sąsiadem Mahlkego, wlepili mi wizytę na Osterzeile. Schilling miał powiedzieć kąpielowemu i w szkole.

- Jeżeli go nie znajdą, musimy przypłynąć z wieńcem i zrobić uroczyste pożegnanie.

- Złożymy się. Każdy da co najmniej po pięćdziesiąt fenigów.

- Albo rzucimy wieniec stąd przez burtę, albo spuścimy go do wnętrza dziobu.

- Musimy też zaśpiewać - powiedział Kupka; ale ten brzęczący, pusty śmiech, który zawtórował jego propozycji, nie pochodził od żadnego z nas: ktoś śmiał się wewnątrz mostku. I podczas gdy nie odważyliśmy się jeszcze spojrzeć za siebie i oczekiwaliśmy po­wtórzenia tego odgłosu, od strony dziobu rozległ się normalny, już nie brzmiący pusto śmiech. Z luku wynurzył się Mahlke z ociekają­cym wodą przedziałkiem na środku głowy, wcale nie oddychał z trudem, rozcierał sobie świeże oparzenia na karku i na ramionach i powiedział śmiejąc się bekliwie, trochę ironicznie, ale raczej dobrodusznie:

- No, ułożyliście już mowę i skreśliliście mnie z ewidencji? Zanim popłynęliśmy z powrotem - Winter dostał wkrótce po tej przerażającej historii ataku płaczu i trzeba go było uspokajać - Mahlke zanurzył się jeszcze raz. Po piętnastu minutach - Winter wciąż jeszcze szlochał - znalazł się znowu na mostku, mając na uszach zewnętrznie zupełnie nie uszkodzone, trochę tylko zapleśniałe słuchawki, takie, jakich używają telegrafiści; Mahlke odkrył bowiem w śródokręciu dostęp do pomieszczenia, które znaj­dowało się wewnątrz mostku kapitańskiego, powyżej poziomu wody: do dawnej kabiny telegrafisty minowca. Opowiadał, że pomieszczenie ma suchą podłogę, ale jest trochę wyziębione.

W końcu przyznał się, że odkrył wejście do kabiny wtedy, gdy wyzwalał chłopca z tercji spomiędzy rur i kabli.

- Wszystko pięknie zamaskowałem. Nawet sam diabeł nie znajdzie wejścia. Ale to była niewąska robota. Teraz ta buda należy do mnie, żebyście wiedzieli. Jest zupełnie przytulna. Mógłbym się tam ukryć, gdyby kiedyś było ze mną krucho. Dużo tam jeszcze technicznych przyrządów, nadajnik i tak dalej. Trzeba by go uruchomić. Przy okazji spróbuję.

Ale tego Mahlke nie zdołałby dokonać. Zresztą wcale nie próbował. A jeżeli nawet cichaczem majstrował coś na dole, widocznie nie udawało mu się. Chociaż był zręczny w majsterkowaniu i dobrze znał się na modelarstwie, jego plany nigdy nie szły w kierunku techniki; zresztą, gdyby Mahlke uruchomił aparat i coś zaczął nadawać, nakryłaby nas policja portowa albo marynarka.

Wydobywał więc tylko różne techniczne rupiecie z kabiny, rozdarowywał je Kupce, Eschowi i chłopakom z tercji, nosił przez dobry tydzień słuchawki na uszach i wyrzucił je za burtę dopiero wtedy, gdy zaczął planowo urządzać dla siebie kabinę telegrafisty.

W zniszczone koce wełniane zawinął książki - nie pamiętam już, jakie, zdaje mi się, że była tam „Cuszima”, powieść o bitwie morskiej, jeden czy dwa tomy Dwingera, również coś religijnego - zapakował zawiniątko w ceratę, zasmarował szwy smołą, dzieg­ciem czy woskiem, załadował na poręczną tratwę, zbitą z wy­rzuconego na brzeg drewna, i płynąc przetransportował to do wnętrza wraku, częściowo przy naszej pomocy. Podobno udało mu się książki i koce przenieść do kabiny prawie suche. Następny transport składał się ze świec woskowych, maszynki spirytusowej, paliwa, aluminiowego garnka, herbaty, płatków owsianych i suszo­nych jarzyn. Często tkwił tam godzinę i nie odpowiadał, kiedy gwałtownym pukaniem chcieliśmy go skłonić do powrotu. Oczy­wiście podziwialiśmy go. Ale Mahlke ledwie to zauważał, stawał się coraz bardziej mrukliwy i nawet nie pozwalał nam już pomagać przy transporcie swoich manatków. Kiedy przed naszymi oczyma zwinął w rulon barwną reprodukcję Madonny Sykstyńskiej, znaną mi z jego mansardy, wsunął ją do kawałka mosiężnego pręta od firanek, otwarte końce zalepił plasteliną i przeprawił Madonnę w rurze najpierw na krypę, a następnie do kabiny, wiedziałem już, dla kogo zadawał sobie tyle trudu, dla kogo przygotowywał kabinę.


Reprodukcja widocznie niezbyt dobrze zniosła nurkowanie, albo też papierowi szkodziło przebywanie w zimnym, być może wilgot­nym pomieszczeniu z niedostatecznym dopływem świeżego po­wietrza, ponieważ nie miało iluminatorów ani połączenia z wen­tylatorami, zresztą i tak zatopionymi; w każdym razie kilka dni po przeprawieniu oleodruku do kabiny Mahlke miał znowu coś uwieszonego na szyi: nie był to śrubokręt, lecz ryngraf z wizerun­kiem tak zwanej czarnej Matki Boskiej Częstochowskiej, zawieszo­ny za uszko na czarnym sznurowadle poniżej dołka. Podnieśliśmy już znacząco brwi, myśleliśmy, że teraz zacznie znowu swoje historie z Madonną, nagle, ledwie zdołaliśmy zasiąść na pokładzie i trochę się osuszyć, Mahlke zniknął w dziobie, ale po niecałym kwadransie był już bez sznurowadła i ryngrafu pomiędzy nami i siedząc za kabiną nawigacyjną robił wrażenie zadowolonego.

Gwizdał. Po raz pierwszy słyszałem, że Mahlke gwiżdże. Oczywi­ście nie gwizdał po raz pierwszy. Ale dopiero wtedy zauważyłem, że gwiżdże, bo rzeczywiście po raz pierwszy złożył w ten sposób wargi; ale tylko ja, jedyny - poza nim - katolik na krypie, wtórowałem mu: gwizdał bowiem jedną maryjną pieśń po drugiej, zsunął się ku resztkom relingu i, wyraźnie w dobrym humorze, zwisającymi nogami zaczął wybijać takt o chwiejne ścianki most­ku, potem, przy akompaniamencie głuchego dudnienia, nie za­trzymując się ani na chwilę, odgwizdał całą sekwencję na Zielone Świątki: „Veni, Sancte Spiritus”, wreszcie zaś - tylko na to czekałem - sekwencję na piątek przed Niedzielą Palmową. Wszędzie dziesięć strof od „Stabat Mater dolorosa” aż do „Paradisi gloria” i „Amen” wymamrotał jak z nut; ja, który wówczas jeszcze gorliwie, potem już tylko sporadycznie służyłem do mszy księdzu Guzewski emu, mógłbym sklecić co najwyżej początki strof.

Ale on bez trudu rzucał łacińskie słowa ku mewom, a inni: Schilling, Kupka, Esch, Hotten Sonntag i kto tam jeszcze był, podnieśli się, słuchali, mówili: - Popatrzpopatrz! - i - Ażczłowiekazatyka! - i prosili Mahlkego, żeby powtórzył „Stabat Mater”, chociaż nic im nie było bardziej obce niż łacina i teksty kościelne.

Wydaje mi się jednak, że nie zamierzałeś przemienić kabiny telegrafisty w kapliczkę Marii Panny. Większość rzeczy, które powędrowały na dół, nie miała z nią nic wspólnego. Chociaż nigdy nie widziałem twojej kryjówki - nie daliśmy po prostu rady do niej się dostać - wyobrażam ją sobie jako zmniejszone wydanie twojej mansardy na Osterzeile. Tylko geranie i kaktusy, które twoja ciotka, często wbrew twojej woli, stawiała na parapecie okna i na wielostopniowych półeczkach, nie miały odpowiednika w dawnej kabinie radiotelegrafisty, poza tym przeprowadzka była doskonała pod każdym względem.

Po książkach i przyborach do gotowania musiały powędrować pod pokład modele okrętów: awiza „Świerszcz” i torpedowca klasy „Wilk” w skali 1:1250. Zmusił też do nurkowania atrament, kilka obsadek, linijkę, cyrkiel szkolny, swój zbiór motyli i wypchaną białą sowę. Myślę, że graty Mahlkego stawały się w zamknięciu oblanym zastałą wodą coraz bardziej niepozorne. Zwłaszcza motylom w oszklonych pudełkach po cygarach, które przebywały zawsze w suchym powietrzu mansardy, wilgoć musiała zaszkodzić.

Ale my podziwialiśmy właśnie bezsensowność i świadomie niszczycielskie cele wielodniowej przeprowadzki; i gorliwość Joa­chima Mahlkego, który po kolei zwracał polskiemu minowcowi dwa lata temu z trudem wymontowane części wyposażenia - poczciwego, starego Piłsudskiego, tabliczki ze wskazówkami dla obsługi - pozwoliła nam, pomimo natrętnych i dziecinnych smarkaczy z tercji, spędzić znowu przyjemne, a nawet pełne napięcia lato na okręcie, dla którego wojna trwała tylko cztery tygodnie.

Żeby przytoczyć tylko jeden przykład: Mahlke raczył nas muzyką. Ów gramofon, który latem czterdziestego roku, po sześcio- czy siedmiokrotnej wyprawie na krypę, z wielkim nak­ładem żmudnej pracy wydobył przy naszej pomocy z wnętrza pomieszczeń dziobowych czy z mesy oficerskiej, zreperował w swojej izdebce i zaopatrzył w nowy filcem wyłożony talerz na płyty, powędrował teraz jako jedna z ostatnich rzeczy razem z tuzinem płyt pod pokład i Mahlke nie mógł sobie w ciągu dwóch dni pracy odmówić przyjemności noszenia korby gramofonowej na od dawna wypróbowanym sznurowadle u szyi.

Gramofon i płyty widocznie zniosły dobrze podróż przez dziób i grodź do pomieszczeń śródokręcia i na górę, do kabiny telegrafis­ty, ponieważ tego samego popołudnia, kiedy Mahlke ukończył ostatni etap transportu, zrobił nam niespodziankę muzyką, brzmią­cą wprawdzie głucho i chwilami mocno chrapliwie, ale bądź co bądź pochodzącą z wnętrza okrętu. Mogła ona co prawda obluzować nity i oszalowanie. Nas jednak przyprawiała o gęsią skórkę, pomimo że słońce ukośnymi promieniami świeciło wciąż jeszcze na mostek. Oczywiście zaczęliśmy zaraz krzyczeć:

- Przestań! Graj dalej! Nałóż jeszcze jedną!

Usłyszeliśmy słynną, ciągnącą się jak guma do żucia pieśń „Ave Maria”, która wygładziła pomarszczone morze; bez Matki Boskiej nie mógł się obejść.

A potem arie, uwertury - czy mówiłem już, że Mahlke bardzo lubił poważną muzykę? W każdym razie z wnętrza okrętu poczęs­tował nas na górze przejmującym kawałkiem z „Toski”, czymś bajkowym Humperdincka i częścią symfonii z motywem dada-da-daaa, znanej nam dobrze z koncertów życzeń.

Schilling i Kupka domagali się czegoś skocznego, ale tego on nie miał. Najwspanialszy efekt osiągnął jednak, kiedy puścił płytę z Sarą Leander. Jej podwodny głos rozłożył nas wprost na rdzy i pofałdowanym mewim łajnie. Nie pamiętam już, co śpiewała. Wszystko było przecież posmarowane tą samą oliwą. Ale śpiewała też coś z opery, coś znanego nam z filmu „Ojczyzna”. Śpiewała: „Achstraciłemją”, buczała przeciągle: „Wiatropowiedziałmipieśń”, przepowiadała: „Wiemżestaniesięcud”. Umiała naśladować organy i zaklinać żywioły, proponowała wszelkie możliwe odmiany melan­cholii; Winter przełykał ślinę, nawet nie starał się ukryć łez, a inni też trzepotali mokrymi rzęsami.

Do tego mewy. Zawsze wariujące bez żadnego, ale to żadnego powodu, teraz, kiedy na dole szła płyta z Sarą, do cna oszalały. Ich tnący, szklisty krzyk, który zdawał się płynąć z dusz zmarłych tenorów, unosił się wysoko ponad grzmiącym, piwnicznoniskim, często naśladowanym, lecz nie dającym się naśladować głosem aktorki filmowej, tak bardzo utalentowanej, lubianej i wyciskającej łzy w latach wojny na wszystkich frontach i w kraju.


Mahlke częstował nas wielokrotnie takim koncertem, aż wszyst­kie płyty się zdarły i ze skrzynki wydobywało się tylko udręczone bulgotanie i zgrzyty. Aż do dnia dzisiejszego muzyka nigdy nie dała mi większej niż wówczas rozkoszy, chociaż nie opuszczam prawie żadnego koncertu w sali im. Roberta Schumanna i kupuję sobie, ilekroć jestem przy gotówce, długogrające płyty od Monteverdiego po Bartoka. Nienasyceni siedzieliśmy w milczeniu nad gramofo­nem, nazywaliśmy go brzuchomówcą. Słowa uznania nie przychodziły nam już na myśl. Podziwialiśmy Mahlkego; ale nagle, w środku pęczniejącego hałasu, podziw zmienił się w przeciwieńst­wo: uważaliśmy, że jest wstrętny, i nie mogliśmy na niego patrzeć. Potem, podczas gdy głęboko zanurzony frachtowiec wchodził do portu, robiło nam się go trochę żal. Baliśmy się też Mahlkego, wodził nas na pasku. A ja wstydziłem się pokazać na ulicy z Mahlkem. I byłem dumny, kiedy siostra Hottena Sonntaga albo mała Pokriefke spotkały mnie w twoim towarzystwie przed kinem albo na wojskowym placu ćwiczeń. Byłeś tematem naszych rozmów. Zakładaliśmy się:

- Co on teraz może robić? Załóżmy się, że znowu boli go gardło! Trzymam zakład: on się jeszcze kiedyś powiesi albo wyrośnie na wielkiego człowieka, albo wymyśli coś fantastycznego!

A Schilling pytał Hottena Sonntaga:

- Powiedz zupełnie szczerze, gdyby twoja siostra chodziła z Mahlkem do kina i w ogóle, co byś zrobił, ale powiedz szczerze.

Brak komentarzy: