środa, 18 czerwca 2008

Droga do Sopotu wiodła przez Oliwę. Przedpołudnie w Parku Opackim. Złote rybki, łabędzie, mama i Jan Broński w słynnej grocie szeptów. Potem znów złote rybki i łabędzie, które współpracowały ręka w rękę z fotografem. Matzerath, ustawiając się do zdjęcia, wziął mnie na barana. Oparłem mu bębenek na czubku głowy, co powszech­nie, także później, gdy scenka była już wklejona do albumu, budziło śmiech. Pożegnanie ze złotymi rybkami, łabędziami, grotą szeptów. Nie tylko w Parku Opackim była niedziela, także poza żelaznymi kratami ogrodzenia, w tramwaju do Jelitkowa i w jelitkowskim Domu Zdrojowym, gdzie zjedliśmy obiad, podczas gdy Bałtyk niezmordo­wanie, jakby nic innego nie miał do roboty, zapraszał do kąpieli, wszędzie była niedziela. Gdy nadbrzeżna promenada poprowadziła nas do Sopotu, niedziela wyszła nam naprzeciw i Matzerath musiał za wszystkich zapłacić taksę klimatyczną.

Kąpaliśmy się w łazienkach południowych, bo tam rzekomo było mniej tłoczno niż w łazienkach północnych. Panowie przebrali się w szatni męskiej, mnie mama zaprowadziła do kabiny w szatni dam­skiej, zażądała, bym na plaży wystąpił nago, a tymczasem sama, mając już wtedy bujne kształty, wtłoczyła swoje ciało w słomianożółty ko­stium. Żeby nie ukazywać się tysiącookiej plaży zbyt goło, zakrywa­łem przyrodzenie bębenkiem, a później wyciągnąłem się na brzuchu w morskim piasku, nie chciałem wejść w zachęcające wody Bałtyku, wolałem chować swoje skarby w piasku i uprawiać strusią politykę. Matzerath, a także Jan Broński z zarysowującymi się brzuszkami wyglądali tak śmiesznie i niemal żałośnie mizernie, że byłem rad, kiedy późnym popołudniem wszyscy ruszyli do szatni, gdzie każdy namaścił swoją opaleniznę i natarty niveą znów włożył niedzielne ubranie.

Kawa i ciastka w „Gwieździe Morskiej”. Mama chciała zjeść trzeci kawałek pięciopiętrowego tortu. Matzerath sprzeciwił się, Jan był jednocześnie za i przeciw, mama zamówiła, dała Matzerathowi ką­sek, nakarmiła Jana, zadowoliła obu swoich mężczyzn, zanim łyżecz­ka po łyżeczce napełniła żołądek przesłodzonym klinem.

O święty kremie maślany, o mączką cukrową posypane, najpierw pogodne, potem pochmurne niedzielne popołudnie! Polscy arysto­kraci siedzieli w niebieskich słonecznych okularach nad intensywnie kolorową lemoniadą, której nie ruszali. Panie bawiły się fioletowymi paznokciami, a zapach naftaliny z ich futrzanych etoli, które każdo­razowo wypożyczały na sezon, dolatywał do nas z morskim wiatrem. Matzerath uznał to za błazeństwo. Mama też miałaby ochotę wypo­życzyć, choćby na jedno popołudnie, taką etolę. Jan twierdził, że znudzenie polskiej arystokracji osiągnęło obecnie taki stan, iż mimo rosnących długów nie mówi się po francusku, lecz z czystego snobi­zmu najpospolitszą polszczyzną.

Nie można wysiadywać w „Gwieździe Morskiej” i wpatrywać się bez końca w niebieskie słoneczne okulary i fioletowe paznokcie polskiej arystokracji. Moja napełniona tortem mama domagała się ruchu. Przyjął nas park zdrojowy, musiałem jeździć na osiołku i jesz­cze raz pozować do zdjęcia. Złote rybki, łabędzie - czego ta natura nie wymyśli - i znów złote rybki i łabędzie, podnoszące wartość słod­kiej wody.

Wśród fryzowanych cisów, które jednak wbrew temu, co się za­wsze mówi, wcale nie szeptały, spotkaliśmy braci Formellów, oświe­tlaczy kasyna Formellów, oświetlaczy Opery Leśnej Formellów. Młodszy Formella musiał zwykle pozbyć się najpierw wszystkich kawałów, jakie w zawodzie oświetlacza wpadły mu w ucho. Starszy Formella znał te kawały, ale z braterskiej miłości śmiał się zaraźliwie w odpowiednich miejscach i ukazywał przy tym o jeden złoty ząb więcej niż jego młodszy brat, który miał ich tylko trzy. Poszliśmy do Springera na kieliszek jałowcówki. Mama wolała elektorską. Potem, nadal sypiąc kawałami ze swojego zapasu, hojny młodszy Formella zaprosił nas na kolację do „Papugi”. Tam spotkaliśmy Tuschela, a do Tuschela należało pół Sopotu, ponadto kawał Opery Leśnej i pięć kin. Był on szefem braci Formellów i ucieszył się z poznania nas, tak jak my ucieszyliśmy się z poznania jego. Tuschel niezmordowanie obracał pierścieniem na palcu, który nie mógł jednak być magicz­nym czy czarodziejskim pierścieniem, bo nic zupełnie się nie stało prócz tego, że teraz Tuschel zaczął opowiadać kawały, i to te same, które przedtem słyszeliśmy od Formellów, tylko z mniejszym efek­tem, gdyż nie dysponował tylu złotymi zębami. Jednakże śmiał się cały stolik, bo Tuschel opowiadał kawały. Tylko ja zachowywałem powagę i próbowałem nieporuszoną twarzą zabijać pointy. Ach, jak­że salwy śmiechu, jeśli nawet nieprawdziwie, to przecież podobnie do wypukłych szybek w oszklonym froncie naszej knajpki, promie­niowały przytulnością. Tuschel okazywał wdzięczność, opowiadał jeden kawał po drugim, zamówił goldwasser, nagle, pławiąc się w śmiechu i goldwasserze, szczęśliwie przekręcił pierścień inaczej i rzeczywiście coś się stało. Tuschel zaprosił nas wszystkich do Ope­ry Leśnej, bo przecież kawał Opery Leśnej należał do niego, sam niestety nie mógł pójść, był umówiony i tak dalej, ale my zechcemy może zadowolić się jego miejscami, fotelami w loży, dzieciaczek będzie mógł się przespać, jeśli się zmęczył; i srebrnym automatycz­nym ołówkiem wypisał Tuschelowe słowo na Tuschelowej wizytów­ce, to otworzy przed wami wszystkie drzwi, powiedział - i tak też było.

Brak komentarzy: