czwartek, 12 czerwca 2008

Jeśli przed chwilą opisałem fotografię, która przedstawiała całą sylwetkę Oskara z bębenkiem i pałeczkami, wyjawiając równocze­śnie, jakie to z dawna dojrzałe decyzje podjął Oskar podczas fotogra­fowania i wobec gości urodzinowych zgromadzonych wokół tortu z trzema świeczkami, to teraz, kiedy album milczy zamknięty obok mnie, muszę przywołać owe sprawy, które co prawda nie tłumaczą mojej przewlekłej trzyletności, ale wydarzyły się przecież - i to z mojej przyczyny.

Od początku było dla mnie jasne: dorośli cię nie zrozumieją; kie­dy przestaniesz rosnąć w sposób dla nich widoczny, zaczną nazywać cię niedorozwiniętym, będą ciągać cię po stu lekarzach i trwonić pie­niądze, będą szukać jeśli nie uzdrowienia, to wytłumaczenia twojej choroby. Chcąc ograniczyć konsultacje do znośnego minimum, mu­siałem więc sam, jeszcze zanim lekarz wydał swoją opinię, podsunąć przekonujący powód zahamowania wzrostu.

Słoneczny wrześniowy dzień, moje trzecie urodziny. Delikatny podmuch babiego lata, nawet śmiech Gretchen Scheffler przytłumio­ny. Mama przy fortepianie brzdąka coś z Barona cygańskiego. Jan stoi za nią i jej taborecikiem, dotyka jej ramienia, chce patrzeć w nuty, Matzerath szykuje już kolację w kuchni. Babka Anna z Ja­dwigą Brońską i Aleksandrem Schefflerem otaczają handlarza wa­rzyw Greffa, bo Greff zawsze opowiada przygody, skautowskie przy­gody, które dowodzą, ile znaczy wierność i odwaga; ponadto zegar stojący, który nie pomija ani kwadransa z tego uprzędzionego cienko wrześniowego popołudnia; i ponieważ wszyscy, podobnie jak zegar, byli czymś zajęci, a z ziemi węgierskiej Barona cygańskiego, przez wędrujących Wogezami skautów Greffa, obok Matzerathowej kuch­ni, gdzie na patelni skwierczały kaszubskie kurki z jajecznicą i bocz­kiem, wiodła jakaś linia korytarzem do sklepu, wymknąłem się z pokoju uderzając lekko w bębenek, znalazłem się już w sklepie za kontuarem, z dala od fortepianu, kurek i Wogezów, i spostrzegłem, że klapa do piwnicy była otwarta: Matzerath, który schodził po pusz­kę kompotu na deser, widocznie zapomniał ją zamknąć.

Bądź co bądź upłynęła jedna minuta, zanim zrozumiałem, czego żądała ode mnie klapa naszej sklepowej piwnicy. Bóg mi świadkiem, nie samobójstwa! Byłoby to doprawdy zbyt proste. Tamto natomiast było trudne, bolesne, domagało się ofiary i już wówczas, jak zawsze, gdy domagano się ode mnie ofiary, pot wystąpił mi na czoło. Przede wszystkim mój bębenek nie powinien był doznać żadnego uszczerb­ku, należało go oszczędzić, znieść po szesnastu wydeptanych stop­niach na dół i umieścić, dla umotywowania jego nietkniętego stanu, między workami mąki. Potem z powrotem w górę na ósmy stopień, nie, o jeden niżej, a może i piąty by wystarczył. Ale spadając z tego miejsca nie dałoby się pogodzić bezpieczeństwa i wiarogodnych ob­rażeń. Znowu w górę, za wysoko, na dziesiąty stopień i wreszcie z dziewiątego pociągając za sobą półkę zastawioną butelkami z so­kiem malinowym, rzuciłem się głową w dół na cementową podłogę naszej sklepowej piwnicy.

Jeszcze zanim na swoją świadomość opuściłem zasłonę, upewni­łem się co do rezultatu eksperymentu: strącone umyślnie butelki z sokiem malinowym narobiły wystarczającego hałasu, aby wywa­bić Matzeratha z kuchni, mamę od fortepianu, resztę towarzystwa z Wogezów i ściągnąć do sklepu, do klapy w podłodze i po schodach na dół.

Zanim nadbiegli, zanurzyłem się jeszcze w zapachu rozlanego soku malinowego, spostrzegłem też, że głowa mi krwawi, i gdy oni byli już na schodach, zastanawiałem się jeszcze, czy to krew Oskara, czy maliny pachną tak słodko i odurzająco, byłem jednak rad, że wszystko się udało i że dzięki mojej przezorności bębenek nie do­znał żadnego uszczerbku.

Zdaje się, że to Greff podniósł mnie z podłogi. Dopiero w bawialni Oskar wynurzył się z owej chmury, która chyba w połowie składa­ła się z soku malinowego, w połowie zaś z jego młodej krwi. Lekarza jeszcze nie było, mama krzyczała i nazywając Matzeratha, który chciał ją uspokoić, mordercą, uderzyła go kilka razy w twarz, nie tylko dło­nią, także grzbietem dłoni.

W ten sposób więc - i lekarze stale to potwierdzali - jednym jedynym upadkiem, który choć nie był nieszkodliwy, to jednak od­powiednio przeze mnie odmierzony, nie tylko dostarczyłem tak waż­nego dla dorosłych powodu zahamowania wzrostu, ale ponadto, wła­ściwie mimo woli, z poczciwego, niewinnego Matzeratha zrobiłem Matzeratha-winowajcę. On nie zamknął klapy, jego mama obarczyła całą winą, i to on przez całe lata dźwigał tę winę, którą mama wypo­minała mu wprawdzie niezbyt często, lecz nieubłaganie.

Mnie ten upadek przyniósł cztery tygodnie pobytu w szpitalu, a potem, aż do późniejszych środowych wizyt u doktora Hollatza, jaki taki spokój od lekarzy; już pierwszego dnia, gdy dostałem bębe­nek, udało mi się dać światu znak, mój wypadek był wyjaśniony, zanim dorośli poznali prawdziwy, przeze mnie ustalony stan

Odtąd mówiło się: na swoje trzecie urodziny nasz mały Oskar spadł e schodów do piwnicy, wyszedł z tego co prawda zdrów na umyśle, ale rosnąć już nie chciał.

I zacząłem bębnić. Nasza kamienica miała cztery piętra. Z parte­ru wspinałem się bębnieniem na strych i wracałem schodami na dół. Z Labesa podążałem na plac Maksa Halbego, stamtąd na Nowe Szkoty, ulicami Antona Möllera i Marii, przez park na Kuźniczkach, obok browaru, nad stawem, przez Łąkę Fröbela, obok szkoły Pestalozziego, Nowym Targiem i z powrotem na Labesa. Mój bębenek to wy­trzymywał, dorośli mniej, chcieli mu przerwać, chcieli powstrzymać moją blachę, chcieli podstawić nogę moim pałeczkom - ale natura zadbała o mnie.

Umiejętność zachowywania dzięki dziecięcemu bębenkowi na­leżytego dystansu między mną a dorosłymi zrodziła się wkrótce po upadku z piwnicznych schodów, niemal równocześnie z donośnością głosu, która pozwalała mi śpiewać, krzyczeć lub krzycząc śpie­wać długo i wibrujące tak wysokim tonem, że nikt nie miał odwagi odebrać mi bębenka, choćby mu uszy puchły, bo kiedy odbierano mi bębenek, krzyczałem, a kiedy krzyczałem, pękały rzeczy cenne: po­trafiłem rozbijać śpiewem szkło; mój krzyk uśmiercał wazony; mój śpiew tłukł szyby w oknach i wprowadzał rządy przeciągów; mój głos niby czysty i dlatego bezlitosny diament, przecinał gablotki i w środku, nie tracąc przy tym niewinności, dopuszczał się gwałtów na harmonijnych, szlachetnych w linii ofiarowanych przez kogoś bli­skiego, z lekka zakurzonych kieliszkach do likieru.

Niebawem moje zdolności stały się znane na naszej ulicy, od Brzeźnieńskiej do osiedla przy lotnisku, a więc w całej dzielnicy. Ledwie zobaczyły mnie dzieci sąsiadów, których zabawy w rodzaju: „Raz, dwa, trzy, baba Jaga patrzy”, „Czy jest tu Czarna Kucharka”, lub „Stary niedźwiedź mocno śpi” wcale mnie nie pociągały, a już darł się cały niewyparzony chór:

Szkło, szkło, szkiełko,

Piwo w marcepanie,

pani Zima w oknie,

Gra na fortepianie.

Pewnie, głupi i błahy dziecięcy wierszyk. Mnie tam piosenka nie przeszkadzała, kiedy w ślad za swoim bębenkiem przedzierałem się przez ciżbę, przez szkiełko i panią Zimę podchwytując przy tym prościutki rytm, który jednak miał swój wdzięk, i bębniąc szkło, szkło, szkiełko, choć nie byłem szczurołapem, pociągałem dzieci za sobą.

I jeszcze dziś, kiedy na przykład Bruno czyści szyby w moim oknie, udzielam temu wierszykowi i rytmowi nieco miejsca na bębenku.

Bardziej dokuczliwy od drwiącej piosenki dzieci z sąsiedztwa i bardziej przykry, zwłaszcza dla moich rodziców, był kosztowny fakt, że każdą szybę stłuczoną w naszej dzielnicy przez swawolnych, niewychowanych łobuziaków przypisywano mnie, a raczej mojemu gło­sowi. Z początku mama bez mrugnięcia okiem płaciła za wybite prze­ważnie z procy szyby kuchennych okien, potem wreszcie i ona zrozumiała mój głosowy fenomen, gdy ktoś zgłaszał pretensje, żąda­ła dowodów i patrzyła przy tym rzeczowo i chłodno szarymi oczy­ma. Ludzie z sąsiedztwa naprawdę mnie krzywdzili. Nic w owym czasie nie było dalsze od prawdy aniżeli przypuszczenie, że owład­nęła mną dziecinna pasja niszczenia, że szkło lub wyroby ze szkła stały się dla mnie przedmiotem nienawiści w ów niewytłumaczalny sposób, w jaki dzieci demonstrują nieraz we wściekłych atakach sza­łu swoje mroczne i bezplanowe niechęci. Tylko ten, co się bawi, nisz­czy swawolnie. Ja nie bawiłem się nigdy, pracowałem na moim bę­benku, a jeśli chodzi o mój głos, to był on najpierw narzędziem samoobrony. Jedynie troska o to, żebym nadal mógł pracować na swoim bębenku, nakazywała mi tak konsekwentnie używać strun głosowych. Gdybym miał możność tymi samymi dźwiękami i środ­kami pociąć w kawałki nudne obrusy, wyszywane wzdłuż i wszerz we wzory wylęgłe w wyobraźni Gretchen Scheffler, albo zerwać ciem­ną politurę z fortepianu, wszystko, co szklane, z radością pozosta­wiłbym nietknięte i dźwięczne. Lecz obrusy i politury były obojętne na mój głos. Nie udało mi się ani uporczywym krzykiem wymazać wzoru na tapecie, ani dwoma przeciągłymi, wznoszącymi się i opa­dającymi, pocieranymi mozolnie niczym w epoce kamiennej dźwię­kami z ciepła stworzyć gorąco, wykrzesać wreszcie iskry, która była­by konieczna, aby suche jak huba, przesiąknięte tytoniowym dymem firanki w obu oknach bawialni zamienić w dekoracyjne płomienie. Żadnemu krzesłu, na którym siedział Matzerath czy Aleksander Schef­fler, nie oderwałem śpiewem nogi. Chętnie broniłbym się w sposób bardziej nieszkodliwy i nie tak dziwaczny, ale rzeczy nieszkodliwe nie chciały mi służyć, tylko szkło było mi posłuszne i musiało za to płacić.

Brak komentarzy: