Ojcze, Synu i Duchu Święty! W duchu musiało się coś stać, jeśli Janowi, ojcu, nic się nie miało stać. Oskar, syn, rozpiął płaszcz, prędko zaopatrzył się w pałeczki i zawołał na blasze: Ojcze, ojcze! - aż Jan Broński odwrócił się, wolno, o wiele za wolno przeszedł ulicę, znalazł mnie, Oskara, w bramie.
Jak to pięknie, że w chwili gdy Jan spoglądał na mnie wciąż jeszcze bez wyrazu, ale tuż przed odwilżą, zaczął padać śnieg. Wyciągnął ku mnie rękę, ale nie tę w rękawiczce, która dotykała rubinów, i milczący, ale nie zgnębiony, zaprowadził mnie do domu, gdzie mama martwiła się o mnie, a Matzerath, jak to miał w zwyczaju, bardzo surowo, ale nie na serio, groził policją. Jan nie udzielił wyjaśnień, nie został długo, nie chciał też usiąść do skata, do którego namawiał Matzerath stawiając piwo na stole Na odchodnym pogłaskał Oskara, a ten nie wiedział, czy chodziło mu o dyskrecję, czy o przyjaźń.
Niebawem Jan Broński podarował mojej mamie kolię. Wkładała ją tylko w chwilach, gdy nie było Matzeratha - z pewnością znając pochodzenie klejnotu - albo dla siebie samej, albo dla Jana Brońskiego, a może i dla mnie.
Krótko po wojnie wymieniłem ją na czarnym rynku w Düsseldorfie na dwanaście kartonów amerykańskich papierosów Lucky Strike i skórzaną aktówkę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz