czwartek, 19 czerwca 2008

Ojcze, Synu i Duchu Święty! W duchu musiało się coś stać, jeśli Janowi, ojcu, nic się nie miało stać. Oskar, syn, rozpiął płaszcz, pręd­ko zaopatrzył się w pałeczki i zawołał na blasze: Ojcze, ojcze! - aż Jan Broński odwrócił się, wolno, o wiele za wolno przeszedł ulicę, znalazł mnie, Oskara, w bramie.
Jak to pięknie, że w chwili gdy Jan spoglądał na mnie wciąż jesz­cze bez wyrazu, ale tuż przed odwilżą, zaczął padać śnieg. Wycią­gnął ku mnie rękę, ale nie tę w rękawiczce, która dotykała rubinów, i milczący, ale nie zgnębiony, zaprowadził mnie do domu, gdzie mama martwiła się o mnie, a Matzerath, jak to miał w zwyczaju, bardzo surowo, ale nie na serio, groził policją. Jan nie udzielił wy­jaśnień, nie został długo, nie chciał też usiąść do skata, do którego namawiał Matzerath stawiając piwo na stole Na odchodnym po­głaskał Oskara, a ten nie wiedział, czy chodziło mu o dyskrecję, czy o przyjaźń.
Niebawem Jan Broński podarował mojej mamie kolię. Wkładała ją tylko w chwilach, gdy nie było Matzeratha - z pewnością znając pochodzenie klejnotu - albo dla siebie samej, albo dla Jana Brońskiego, a może i dla mnie.
Krótko po wojnie wymieniłem ją na czarnym rynku w Düsseldorfie na dwanaście kartonów amerykańskich papierosów Lucky Strike i skórzaną aktówkę.

Brak komentarzy: