czwartek, 19 czerwca 2008
Za przejazdem kolejowym w stronę Osiedla Rzeszy i szkoły Heleny Lange pierzchały myśli pani Agnieszki Matzerath o Conradinum, o nie spełnionych możliwościach jej syna Oskara, jeszcze jeden skręt w lewo, koło kościoła Chrystusa z cebulastą wieżą, i na placu Maksa Halbego, przed sklepem kolonialnym Kaisera, wysiadała, rzucała jeszcze okiem na wystawę konkurencji i szła w męce przez Labesa jak przez drogę krzyżową: budząca się niechęć, anormalne dziecko trzymane za rękę, nieczyste sumienie i pragnienie powtórki; czując niedosyt i przesycenie, odrazę i dobroduszną sympatię do Matzeratha, mama szła w męce ze mną, moim nowym bębenkiem, paczuszką jedwabiu za pół darmo przez Labesa do sklepu, do płatków owsianych, do nafty koło beczki ze śledziami, do koryntek, rodzynek, migdałów i przypraw korzennych, do proszku do pieczenia doktora Oetkera, do Persilu, co pierze jaśniej słońca, do niezrównanej pasty Urbina, do kostek Maggiego i Knorra, do kawy Kathreinera i Haga, do margaryn Vitella i Palminü, do octu Kühnego i czteroowocowej marmolady, prowadziła mnie ku owym dwom brzęczącym w różnych rejestrach lepom na muchy, które słodkie jak miód wisiały nad naszym kontuarem i które latem trzeba było zmieniać co dwa dni, podczas gdy mama co sobota z podobnie przesłodzoną duszą, co latem i zimą, przez cały okrągły rok, zwabiała brzęczące wysoko i nisko grzechy, szła do kościoła Serca Jezusowego i spowiadała się proboszczowi Wiehnke.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz