czwartek, 19 czerwca 2008

Po wykonanej pracy - a czekanie, czatowanie, powstrzymywa­nie się od bębnienia i końcowe rozpuszczanie śpiewem lodowatego szkła było ciężką pracą - nie pozostawało mi nic innego, jak tylko, tak jak złodziejka, lecz bez łupu, z jednako rozpalonym, co oziębłym sercem iść do domu.
Nie zawsze, jak w opisywanym wyżej wzorcowym przypadku, udawało mi się sztukę kuszenia uwieńczyć tak jednoznacznym suk­cesem, i tak moja ambicja dążyła do tego, żeby z pary zakochanych uczynić parę złodziei. Albo obydwoje nie chcieli, albo on już sięgał, a ona łapała go za rękę; albo ona była wystarczająco odważna, a on padał na kolana i błagał, aż ulegała i odtąd miała go w pogardzie. A raz skusiłem przed perfumerią szczególnie młodo wyglądającą w śnieżycy parę zakochanych. On był za bohatera i skradł wodę kolońską. Ona biadoliła i udawała, że chce się wyrzec wszelkich zapa­chów. On zaś chciał, żeby ładnie pachniała, i obstawał przy swoim aż do najbliższej latarni. Tam jednak smarkula ostentacyjnie, jak gdyby chcąc mnie zdenerwować, pocałowała go stojąc na palcach, a on za­wrócił i odstawił wodę kolońską na miejsce.
Podobnie wiodło mi się nieraz ze starszymi panami, po których spodziewałem się więcej, niż obiecywał ich dziarski krok w zimowej nocy. Stawali w skupieniu przed witryną trafiki, byli myślami w Ha­wanie, w Brazylii albo na wyspach Brissago, a gdy mój głos wyko­nywał precyzyjne cięcie, gdy szklany wycinek opadał na skrzynecz­kę „Czarnej mądrości”, w tych panach też coś opadało. Wtedy zawracali, wiosłując laską przechodzili na drugą stronę ulicy, prze­mykali nie spostrzegając mnie obok mojej bramy i pozwalali Oska­rowi uśmiechać się z ich zmieszanych i jakby widokiem diabła wstrzą­śniętych starczych twarzy - z tym uśmiechem mieszało się lekkie zatroskanie, bo panowie, przeważnie sędziwi palacze, oblewali się zimnym i gorącym potem, wystawiali się więc, zwłaszcza przy zmien­nej pogodzie, na niebezpieczeństwo przeziębienia.

Brak komentarzy: