czwartek, 19 czerwca 2008

Jakże zazdrościłem tym owiniętym w gazetę, przechowującym i dającym ciepło cegłom! Jeszcze dziś pragnąłbym leżeć w charakterze takiej cieplutkiej cegły pod spódnicami babki, wymieniany stale na siebie samego. Zapytacie państwo: Czego Oskar szuka pod spód­nicami swojej babki? Czy chce pójść w ślady dziadka Koljaiczka i dobrać się do staruszki? Szuka zapomnienia, stron rodzinnych, osta­tecznej nirwany?
Oskar odpowiada: Pod spódnicami szukałem Afryki, być może Neapolu, który, jak wiadomo, trzeba zobaczyć. Tam spływały rzeki, tam był dział wodny, tam wiały szczególne wiatry, tam jednak bywa­ło też bezwietrznie, tam szumiał deszcz, ale siedziało się bezpiecz­nie, tam statki przybijały do brzegu albo podnosiły kotwicę, tam koło Oskara siedział Pan Bóg, który zawsze lubił ciepło, tam diabeł czy­ścił swoją lunetę, tam aniołki bawiły się w ciuciubabkę; pod spódni­cami babki zawsze było lato, nawet gdy paliła się choinka, gdy szu­kałem wielkanocnych jajek lub obchodziłem dzień Wszystkich Świętych. Nigdzie indziej nie mogłem spokojniej żyć według kalen­darza niż pod spódnicami mojej babki.
Ale ona na targu w ogóle mnie do siebie nie dopuszczała, a kiedy indziej też bardzo rzadko. Przysiadałem koło niej na skrzynce, w jej ramionach czułem namiastkę ciepła, przyglądałem się, jak cegły wcho­dziły i wychodziły, i uczyłem się od babki sztuczki z kuszeniem. Uwiązaną na sznurku starą sakiewkę Wincentego Brońskiego rzuca­ła w zdeptany śnieg chodnika, tak zabrudzony posypanym piaskiem, że tylko ja i babka widzieliśmy szpagat.
Panie domu przychodziły i odchodziły, nie chciały niczego kupo­wać, chociaż wszystko było tanie, chciały chyba dostać towar za dar­mo i jeszcze coś ponadto, bo taka pani schylała się po zarzuconą sakiewkę Wincentego, już dotykała palcami skóry, gdy moja babka zwijała wędkę razem z lekko zmieszaną paniusią, przywabiała do swojej skrzyni dobrze ubraną rybę i nadal była uprzejma: - No, panula, może ździebko masełka złociutkiego albo jajeczek, mendel za guldena?
W ten sposób Anna Koljaiczkowa sprzedawała swoje produkty. Ja natomiast pojąłem magię kuszenia, nie tego jednak kuszenia, któ­re czternastoletnich wyrostków zwabiało z Susi Kater do piwnicy, żeby bawić się w lekarza i pacjenta. Mnie to nie kusiło, unikałem tego, odkąd dzieciaki z naszej kamienicy, Aksel Mischke i Nuchi Eyke jako krwiodawcy, Susi Kater jako lekarka, zrobiły ze mnie pa­cjenta, co musiał łykać lekarstwa, które nie były tak piaszczyste jak ceglana zupa, ale miały posmak zepsutych ryb. Moje kuszenie oka­zało się niemal bezcielesne i zachowywało dystans wobec partne­rów.
Długo po zapadnięciu zmroku, godzinę, dwie po zamknięciu skle­pu wymykałem się mamie i Matzerathowi. W zimową noc zastawia­łem sidła. Na cichych, prawie wyludnionych ulicach, z nisz osłonię­tych od wiatru bram domów obserwowałem przeciwległe wystawy sklepów delikatesowych, galanterii, wszystkich firm, które wysta­wiały na widok publiczny buty, zegarki, biżuterię, a więc coś poręcz­nego, pożądanego. Nie każda witryna była oświetlona. Wolałem na­wet sklepy, które z dala od ulicznych latarń przedstawiały swoje oferty w półmroku, bo światło przyciąga wszystkich, także tych najzwy­klejszych, półmrok natomiast zatrzymuje wybranych.

Brak komentarzy: